Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 158.jpeg

Ta strona została przepisana.

W głębi, na dnie, sunął kręty, puszysty szlak łąki. On-to zdradzał tajemnicę przyrody i wieków; opowiadał, że tem czemś nieznanem i dawnem, co w tem miejscu ziemię na ogromną szczelinę rozłamało, było gwałtowne ramię wielkiej rzeki. Niegdyś, niegdyś, uderzyło ono o ląd i przedarło w nim sobie łożysko, którego wody zniknęły oddawna, ale które, dotąd jeszcze, wilgocią przejęte, zabarwiało tę łąkę zielonością wiecznie majową, i bajeczny nieledwie rozrost dawało roślinnym tłumom, wyściełającym te wysokie góry. Jednak, łagodne i wdzięczne zakręty łąki coraz się zwężały, aż ustąpiły miejsca wązkiej rozpadlinie, a ścieżki w głąb parowu prowadzące zaczęły piąć się po stokach gór, to nagie, skaliste, ostremi rozpęknięciami poprzerywane i kolczystą wikliną zjeżone, to zielone i tajemniczo pod sklepieniami liściastej zarośli przepadające. W rozpadlinie czuć było zbliżanie się do miejsc mokrych i żywemi wodami przejętych. Leżały tam wielkie, wilgotną pleśnią obrosłe kamienie, błękitnemi kępami kwitły niezapominajki, szeroko rozpościerała się leszczyna, a pod miękką pościelą, którą tworzyły trójzębne łotocie i okrągły podbiał, toczył się cichy, ledwie słyszalny szmer...
Wtem coś zawarczało i zadzwoniło nakształt gotującego się wrzątku. Była to krynica, której kryształowa szyba pobłyskiwała pod sklepistem pokryciem leszczyny i cienką nić strumienia rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie. W gęstwinę leszczyn wplątane, wysoko tam kwitły błękitne cykorye, śniegiem bielały puszyste kity kotuszników, krzaczysty liliowy dzięgiel z groniastych koron swoich rozlewał mocną woń heliotropin I jakby w tem miejscu natura prawo głosu dawała tylko srebrnej strunie wodnej, cisza panowała tu nieskazitelna. Ptaki mieszkały u szczytów tych ścian wysokich, wśród jasnych olszyn i brzóz, ale w tej głębi nie było ich prawie. Krynica wrzała, strumień dzwonił, i czasem tylko w berberysowym czy wilczynowym krzaku dało się słyszeć frunięcie skrzydeł lub od strumienia przyleciał rzeźwy powiew i z cichym szelestem strącił z głogowej gałęzi liście dzikiej róży.
Justyna stanęła pomiędzy leszczyną i naprzód pochylona patrzała przez chwilę na utopioną w liściach i kwiatach krynicę. Za nią przystanął Anzelm, i z brodą opartą na dłoni przesuwał wzrok dokoła. Cierpiące jego oczy były teraz bardzo pogodne; z żartobliwym uśmiechem wymówił zwolna:

Luby wietrzyk trawę pieści,
Strumyk mruczy, liść szeleści...

Było to niewyraźne echo, przynoszące mu z odległej młodości urywek nawpół zapomnianego wiersza. Zaraz przecież zaczął iść dalej, a raczej wspinać się na górę, po naturalnie wyżłobionych, korzeniami najeżonych wschodach. Szedł powoli, z przygarbionemi plecami i z widoczną trudnością; ale Jan, torując sobie drogę wśród gęstych krzewów, dopomagał mu do przebycia miejsc najtrudniej-