Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 165.jpeg

Ta strona została przepisana.

Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy, tuż nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas król, dwoma imionami: Zygmunt i August, nazwany... Zapalczywy był myśliwiec, i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobiono, bawił się polowaniem w swoich knyszyńskich lasach. Zmiarkował zaraz, że od Knyszyna do tego miejsca, o którem jemu ludzie rozpowiadali, droga była nie bardzo daleka. Łowczym na apel zatrąbić, a panom jechać za sobą rozkazał, i puścił się w drogę. Jechał i jechał, jechał i jechał, a panowie za największym, z panów jechali, aż raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzedniały i rozstępowały się, jakoby jadącym z drogi ustępując.. Król spojrzał przez te otwory, krzyknął aż z zadziwienia i żartobliwie do panów swoich zawołał:
— „Hej! hej! Waszmość panowie, widzi mi się, że ktoś tu dla mnie nowe królestwo gotuje!“
Aż tu wszyscy, wyjechawszy z lasu, stanęli, oczom własnym wiary nie dając. Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, srogim zwierzom tylko przytułek dająca, teraz, leżała wielka równina, żółtością ścierniska, po zżętem zbożu pozostałego, okryta. Na ściernisku, by wysokie domy, lub też by słupy z pozwężanemi wierzchołkami, stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pod przyszły zasiewek; a śród pola na gładkich, łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne młyny łopotały wielkiemi skrzydłami, lipowe gaje rozlegały się od brzęczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzeźniakach, na wszystkich gałęziach wisiały, wielkie jak czapki, gniazda gawronie. Sto domów przedzielonych ogrodami sznurem wyciągało, się wpodłuż rzeki, a z ich kominów, by z kościelnych kadzielnic, sto złotnych dymów podnosiło się prosto do nieba. Na jabłoniach i śliwach liścia widać nie było za czerwonością i liliowością owocu; po zielonych trawach suszył się len i bieliły się sztuki płócien, w chatach krośna stukały, przed chatami na gałęziach i płotach wysychały ufarbowane przędziwa wełny, a na dachach dojrzewały żółte ogromne dynie. Ptactwo domowe, ziemne i wodne, grzebało się w piasku, lub z hałasem leciało nad rzekę, od której powracający rybacy wychodzili zza góry, niosąc po kilku siecie i niewody, z rzucającemi się w nich rybami. Co do rzeki, tej, jako w dole płynącej, kroi z oddala zobaczyć nie mógł, ale rozpoznał gdzie ona płynęła, po wysokiej, piaszczystej ścianie, nad którą stał bór, przez, nikogo jeszcze nie ruszany... ten sam...
Tu opowiadający wskazał palcem pas boru, rozciągnięty nad złotawym trójkątem Niemna. Zająknął się i głos mu zadrżał.
— Te... te... ten sam!
I zamilkł.
— Tymczasem — mówił dalej — król jechał naprzód, oglądając się w okół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tylko obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. Koń był pod