Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 168.jpeg

Ta strona została przepisana.

zaskakując. Jeden i drugi, fortuny przerobiwszy, gdzieś daleko na osobnym folwarku siadał i pański już ród fundował. Ale najwięcej, tak jak prawie wszyscy, siedzieliśmy w swoich zaciszkach, własnemi rękami od matki naszej powszechnej chleb dobywając. Szmaty ziemi, by Chrystusowe szaty, rozdzielały się wciąż pomiędzy nami, a podczas, zrządzeniem boskiem, albo niedobrym charakterem ludzkim, wcale przepadały. Jednakowoż po większej części trwaliśmy przy swoich gnieździech, większych, czy mniejszych, i dotrwaliśmy do tej pory. Teraz szlachectwo pradziadów zdjęte z nas zostało; chłopami nazywamy się i jesteśmy... Ale o to bynajmniej. Wszyscy my kołki jednego płota... Bieda jedynie, że ubóstwo nasze rośnie i duszne zamroki ogarniają nas coraz większe...
Potrząsł głową.
— Nikt prawie nie da wiary, że i tę historyą fundatorów naszych w całej okolicy może trzech, może czterech ludzi umie. Umie ją stary Jakób, ale on już tak jak prawie nieżyjący; umiem ja, umiał niegdyś Fabian, umie może ten młody Michał, co tam stał wystrojony, z wąsami do góry. Insi o takie rzeczy nie dbają, i w biedzie, w zasępię, pamięci o nich mieć nie mogą... Chłopami być czy panami, to za jedno; ale w bydło obrócić się, to smętnie i tęskno...
Widać było, że zgarbił się znowu i że głowa jego z wielką czapką, oderwawszy się od kamiennego złomu, pochyliła się nizko, Powolnym, zamyślonym szeptem dokończył:
— Szczęście wywyższa, szczęście poniża; wszystko na świecie czasowe i przemijające... każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...
Z obalonego pnia drzewa powstała kobieta i, szybko zbliżywszy się ku zasmuconemu, pochylona, usta swoje przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.
— Dziękuję! — wymówiła gorącem szeptem.
On cofnął ramię, w tył się uchylił i przez chwilę w milczeniu na nią poglądał. Potem, jąkając się, ze zdumieniem wymówił:
— Do... do... dobra!
Kobieta prędko odeszła, objęła ramionami cienki pień brzozy, i w szarzejącą przestrzeń patrzyła rozmarzonemi oczyma. Myślała pewno, że szczęśliwymi, o! jak szczęśliwymi, byli ci ludzie, którzy takie miłości w piersiach nosili i takie na ziemi pełnili zadania; że ona także z ochotą i dumą poszłaby na krańce ciemnej jakiej puszczy i pod dach jakiej ubogiej numy, byleby nie mieć w sercu i życiu pustyni, byleby czuć się kochaną serdecznie i wiernie i widzieć przed sobą cel, choćby drobną migocący gwiazdą! Myślała pewno, że miała dziś sen cudowny, w którym zjawiło się przed nią jakieś długie, czyste, podniosłe szczęście...
Gdy oderwała wzrok od przestrzeni, zobaczyła obok siebie wysokiego mężczyznę, który, tak jak ona, stał wsparty o drzewo, i długo, uparcie patrzył, nie w przestrzeń — lecz na nią. Krewki i wzburzony, rzucił czapkę o ziemię i zawołał;