Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 187.jpeg

Ta strona została przepisana.

on-by nie podołał i wyniknęłaby z tego szkoda dla twoich majątków... wiem o tem!
Różyc wstał. Niejaka zdolność do współczucia i sympatyi istnieć jeszcze musiała w tym apatycznym i chorym człowieku; bo wyraz, z jakim patrzył na krewną, był bardzo podobny do wyrazu uwielbienia.
— Cóż robić? — rzekł, — kiedy tego żadną już miarą nie chcesz... Ale musisz przynajmniej pozwolić — dokończył, obie jej ręce w swoich trzymając i w twarz jej patrząc z widoczną nieśmiałością, — abym ponosił koszta wychowywania twoich synów, dopóki... dopóki nauk nie skończą, albo dopóki ja reszty majątku nie stracę...
Przy ostatnich wyrazach próbował uśmiechnąć się żartobliwie, ale nerwowe drgania tak mu wstrząsały czołem, brwiami i ustami, że twarz jego przybrała wyraz bolesny, prawie tragiczny.
— Proszę — dokończył ciszej, — proszę...
Stała chwilę ze spuszczonemi oczyma, promiennie zarumieniona i milcząca. Może ze swemi także przyzwyczajeniami w tej chwili walczyła, dobrodziejstw od nikogo przyjmować nie chcąc. Dwie duże łzy wypłynęły z jej spuszczonych powiek i w pięknie zarysowanych przywiędłych policzkach przeciągnęły wilgotne brózdy. Ale wnet potem podniosła na krewnego spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
— Dziękuję — rzekła zcicha, — i przyjmuję... od ciebie! zresztą, dla dzieci... wszystko...
Pocałował obie jej ręce, a gdy się wyprostował, twarz jego wydawała się daleko spokojniejszą niż wprzódy, choć pociemniała jakoś i bardzo była zmęczoną.
— Zrobiłaś mi prawdziwą łaskę... Na ciemnej przestrzeni, którą ciągle widzę przed sobą, będę miał choć jeden punkt jaśniejszy... O szczegółach, tyczących się tych kochanych chłopców, pomówimy innym razem. Teraz muszę już jechać...
Spojrzał na zegarek.
— Już przeszło sześć godzin jak z domu wyjechałem.
— Mój Boże! — westchnęła Kirłowa, — a więcej niż sześć godzin trudno ci się obejść bez...
— Bez czego? — nazwijcie choć raz po imieniu! po prostu, przez usta ci przejść to nie może, co?
Próbował znowu żartować, ale było coś rozpaczliwego w geście, jakim dłoń po ciele przesunął, i wymówił:
— Trudno, niepodobna!
Ona z boleścią na niego patrzyła.
— Wiesz co? — rzekła, — jedyny dla ciebie ratunek byłby w ożenieniu się z kobietą rozsądną, szlachetną i którą-byś kochał.
— Wracasz do swego...
— I ciągle powracać będę! — zwykłym sobie ruchem ściśniętą ręką o dłoń uderzając, zawołała, i z wesołem znowu spojrzeniem dodała: Ce que femme veut, Dieu le veut. Francuzczyzna moja pewno tak samo kulawa jak u Justyny, ale przysłowie spraw-