Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 189.jpeg

Ta strona została przepisana.

pensowych czapek dziecinnych i szybko migocących stóp. Sposób w jaki ta ścieżka wydeptaną była, opowiadał o częstych i licznych stosunkach, zachodzących pomiędzy niewielkim dworem i niedługim szeregiem chat. Teraz także z gromadką powracających do wsi kobiet i dzieci rozminęło się kilku chłopów, do dworu dążących.
Kirłowa, na ganku stojąc, zdaleka ich spostrzegła. Wiedziała z czem przychodzą, ale w tej chwili nie mogła cierpliwie czekać nadejścia gospodarzy, którzy potrosze byli jej wspólnikami, bo obrabiali w Olszynce część gruntów, najbardziej od dworu oddaloną, po połowie dzieląc się zbiorami z ich właścicielką. Po prostu, trudno jej było w tej chwili pozostać na miejscu. Niespokojną czuła się widocznie; ze zmarszczonem czołem i wytężonym wzrokiem patrzyła w stronę warzywnych ogrodów. Roboty dzienne były już tam zupełnie ukończone: dlaczegóż więc córka jej nie wraca? dlaczego ten ładny i żywy chłopak, tak często tu przebywa, ani na krok dziewczynki nie opuszczając? I ojcu jego może się to nie podobać, że codzień prawie dla Olszynki Korczyn opuszcza. I Marynia... taka młodziutka, a tak głębokie, niewymowne szczęście tryska z jej twarzy, gdy spostrzeże czarnego Marsa, który w szerokich poskokach na dziedziniec wpada, pana swego poprzedzając...
— Co ja z tym fantem pocznę? — z widoczną troską, szepnęła do siebie kobieta. — Wypowiedzieć mu dom, albo niegrzecznie przyjmować go... niepodobna! Bo i za cóż? Poczciwy chłopak i syn najpoczciwszego sąsiada! Znają się z sobą od dzieciństwa: więc może to taka przyjaźń... Ale dlaczego już nie przychodzą?! Zbiegła z ganku, prędko przeszła dziedziniec i nieopodal małego spichrza za kilku bzowemi krzakami stanęła. Zobaczyła córkę, siedzącą na nizkim progu małej budowy, do której wnętrza, parę godzin temu, przed padającym deszczem uprowadzała chłopskie dzieci.
Z warkoczem lnianych włosów, opadającym na wązki tołubek, szesnastoletnia dziewczyna różowy policzek na dłoni wspierała i błękitne oczy wznosiła w górę ku twarzy stojącego przed nią towarzysza.
W myśliwskiem ubraniu, wysmukły i zgrabny, z lufą fuzyi, zza ramienia mu sterczącą, Witold Korczyński rozprawiał o czemś z ożywieniem wielkiem i częstemi, żywemi gestami. Nadawało mu to zdaleka pozór niepospolitej energii, jakkolwiek w zmęczonej trochę cerze jego twarzy znać było długą już i wytężoną pracę książkową.
Z delikatności kształtów i nerwowej ruchliwości rysów tego młodzieńca odgadnąć w nim było można dziecię chwili pełnej udręczeń serc i niepokoju umysłów. Nie rozrósł się on, nakształt dębu, szeroko i potężnie, ale we wczesnych trudach pamięci i myśli wybujał, jak młoda topól, giętka i poddająca się ruchom otaczającego ją powietrza. Czoło miał dziewicze, białe i gładkie, oczy myśliciela, a zarys ust zdradzający nadmierną czułość. W ruchach jego głowy była zbyteczna nieco śmiałość i duma; możnaby cza-