Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 191.jpeg

Ta strona została przepisana.
VIII.

Dwóch czy trzech godzin do południa brakowało, gdy Justyna z olśniewającej ulewy słonecznego światła wchodziła do przyciemnionej nieco sieni korczyńskiego domu. W rękach, więcej niż kiedykolwiek ogorzałych, trzymała wielką więź polnych roślin, która w połączeniu z jasna barwą jej sukni i ognistemi rumieńcami policzków czyniła z niej upostaciowanie rozkwitłego lata. Na wschody ganku wbiegała żywo, ale potem przystanęła i długo patrzyła kędyś daleko za bramę dworu, na pole. Zamyślenie to przecież snadź smutnem nie było, bo, znowu zwracając się ku domowi, prawie głośno zanóciła:

„Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Znad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...“

Ale zaledwie weszła do sieni, przerwała nócenie i przyśpieszyła kroku, bo w sali jadalnej słychać było ożywioną rozmowę i nawet jakby sprzeczkę kilku głosów. W głębi sali, plecami o szafę bufetową oparta, wysoka i trochę przygarbiona, stała Marta, a przed nią młody chłopak i niedorosła panienka mówili jej o czemś oboje razem, o coś na nią nalegali, prosili. Chłopak miał na sobie krótkie i dość zaniedbane ranne ubranie, panienka zaś, wątła i z żółtawą cerą, cała w muślinach, lokach, przypominała bladego, ładnego motyla. Oboje bardzo prędko mówili.
— Moja ciociu, czyż ciocia dla nas tego nie zrobi? Kiedy my tak prosimy, tak lękamy się o zdrowie cioci!... Doktor powiedział, że cioci koniecznie leczyć się trzeba... że w tym kaszlu jest coś złego... Niech ciocia pozwoli, aby doktor tu przyszedł... my go przyprowadzimy. Czyż ciocia dla nas tego nie zrobi?...
Cieniutkiemi ramiony panienka usiłowała objąć kościstą kibić starej panny, a utrefioną główkę wysoko podnosiła, aby módz patrzeć w jej twarz, po której przepływały fale uczuć najsprzeczniejszych: gniewu i rozrzewnienia. Gniew przemógł.