Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 192.jpeg

Ta strona została przepisana.

— A dajcież mi święty pokój! — rozległ się po sali głos basowy i ochrypły, — oto mnie napadli! wieczna niedola! Doktor wasz głupi... co on tam takiego w moim kaszlu usłyszał? Niech Emilkę i Terenię leczy, bo one chora, a ja zdrowa, zdrowiuteńka, mury łamać mogę, i żadnych doktorów nie potrzebuję. Jeszcze czego! Wieczne głupstwo! Uf!...
Miała zakaszlać się tak, jak bywało zwykle, ilekroć mówiła ze wzburzeniem, ale wstrzymała się, i tylko krztusiła się głośno. Wtem spostrzegła wchodzącą Justynę, i rzuciła się ku niej, jak ku zbawieniu.
— Spacerujesz sobie, kochanko, spacerujesz, nie wiedzieć gdzie przepadasz, i nic nie wiesz, co się w domu dzieje. Wieczna bieda! Emilka zachorowała na nerwy, na piersi, na serce, na wszystko... doktora sprowadzili... Benedykt tak zląkł się i tak prędko wieźć go kazał, że konie, powiadam ci, całe w pianie przed gankiem stanęły. Pół godziny temu przyjechał, i powiedział, jak zawsze, że to nic strasznego... Wielkie rozdrażnienie nerwów, troszkę kataru oskrzeli, czy jak tam powiada; po dawnemu powietrze jej zalecił, ruch, rozrywki, dwie recepty zapisał... Ale ja tam, do jej pokoju weszłam z kawą i przekąską dla doktora, i trzebaż nieszczęścia, zakaszlałam... troszkę tylko, mówię ci, że troszkę... A on popatrzył na mnie i powiada, że to zły kaszel, że mnie leczyć się trzeba... Ja w nogi, a dzieci za mną! „Lecz się, ciotko, i lecz się, pogadaj z doktorem i pogadaj!“ A żeby on choć przez trzy dni ust nie otwierał, daj Boże! Chora... chora... wieczne głupstwo! Już jeżeli ja chora, to któż zdrów? Powiadam ci, że w tej ścianie pięścią dziurę zrobię, jeżeli zechcę!
Kiedy Marta mówiła to wszystko prędko, z rozmachywaniem ramion i trzęsieniem głowy, nad którą sterczał wysoki grzebień, tymczasem Witold i Leonia, prędko także i z ożywionemi gestami, cicho porozumiewali się z sobą, a potem z sali wybiegli. Justyna wzięła rękę Marty, milcząco ją pocałowała i długo w oczy jej patrzyła.
— Ja to wszystko rozumiem, ciotko, — wymówiła zcicha.
— Już?... rozumiesz? — z trochę zjadliwym śmiechem zadrwiła Marta, ale wnet, spostrzegłszy, że coś niepotrzebnego powiedziała, wybuchnęła: — Cóż ty rozumiesz? tu najmniejszej rzeczy do rozumienia niema. Zdrowa jestem zupełnie i wcale nie potrzebuję, aby mi, jak indyczce, gałki do gardła rzucali... A ty zaraz w melancholią wpadasz... „Rozumiem!“ Nic nie rozumiesz... Wieczne...
Umilkła, bo wzrok jej padł na snop roślin, które przyniosła Justyna i na stole położyła.
— A toż zkąd? — zawołała, wskazując bukiet bardzo do różnobarwnej miotły podobny.
— Niech ciotka zgadnie — uśmiechnęła się Justyna.
Czy zgadywała? Wązkie jej wargi zacisnęły się i pośród zmarszczek prawie zniknęły: górną połowę ciężkiej postaci naprzód podała, a rozpłomienione przed chwilą jej oczy przygasły i w więź roślin wpatrzyły się tak, jakby ktoś wpatrywał się w powstałe nagle