Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 196.jpeg

Ta strona została przepisana.

czemi środkami, grzała dla niej wodę, nacierała ją, pocieszała. Z przyzwyczajenia już tylko fruwała drobnym i lekkim kroczkiem; ale uporządkowanie jakiekolwiek ubrania, ani nawet obawa rannego chłodu na myśl jej nie przyszły, kiedy o wczesnej rannej godzinie biegła obudzić Martę i Benedykta. Oboje już nie spali. Marta doglądała froterowania posadzek, dokonywanego przez kredensowego chłopca, polewała wazony u okien i jednocześnie przygotowywała herbatę dla Benedykta, którego osiodłany wierzchowiec stał już pod gankiem. Była to pora żniw, której część znaczną właściciel Korczyna spędzał zazwyczaj na koniu.
Kiedy Teresa, w mocno przybrudzonym szlafroku, z trochą własnych włosów, rozczochranych nad pomarszczonem czołem, wbiegła do sali jadalnej, na żółto-różowej jej twarzy malowało się tyle przerażenia i żalu, że Marta i Benedykt domyślili się wszystkiego. I rzecz szczególna! Pomimo, że wypadki podobne dość często się powtarzały w jego domu, pomimo że od lat kilku nic już na pozór nie łączyło go z żoną — Benedykt, dowiedziawszy się o co idzie, kilku skokami znalazł się na ganku, a gdy wydawał rozkazy, tyczące się zaprzęgania koni i przywiezienia lekarza z blizkiego miasteczka, wielkie ręce jego trochę drżały. Wnet potem pobiegł do pokojów żony, i wkrótce z nich wybiegł, obu dłońmi głowy swej dotykając. Do Marty, która śpieszyła na górę po zażądane przez chorą ziółka, w przechodzie przemówił:
— Nieszczęście z temi babami! Biedna kobieta! męczy się okropnie! A ta znów druga klęczy przy łóżku i fontanną płacze! O nic żadnej dopytać się nie można!
Z ganku potężnym głosem krzyczał na służbę o jaknajprędsze zaprzęganie koni i lecenie błyskawicą po lekarza i z lekarzem.
Około południa pani Emilia była już tylko tak osłabioną, że, aby usłyszeć co mówiła, trzeba było ucho do ust jej przykładać. W białych muślinach i haftach leżała na pościeli, z zamkniętemi oczami, z wyrazem tak cichego i łagodnego cierpienia na twarzy, że w każdym patrzącym na nią szczerą litość budzić musiała. Więc też Teresa, tuż przy jej łóżku siedząca, wpatrywała się w Emilią wzrokiem żałosnym, a Leonia, która cichutko wsunęła się tu po odjeździe doktora, smutnie z robótką w ręku w kąciku siedziała. Wtem do cichego pokoju doleciał turkot zajeżdżającego przed dom powozu, drzwi uchyliły się i dał się słyszeć szept Marty:
— Pan Darzecki przyjechał z młodszemi panienkami; Benedykt prosi, aby Leonia przyszła panienki bawić...
Marta mówiła jak tylko mogła najciszej, jednak świszczący szept jej doszedł do uszu chorej, która otworzyła oczy, niespokojnie palcami poruszyła i wymówiła:
— Darzeckie... Jak Leonia ubrana?
— Chodź do mamy! — pośpiesznie zaszeptała Teresa.
Panienka na palcach do łóżka matki przybiegła. Pani Emilia ogarnęła ją wzrokiem, który, przed chwilą omdlały i zagasły, teraz nabrał trochę bystrości i blasku.