Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 207.jpeg

Ta strona została przepisana.

— One same, mój ojcze, są jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi kobiet popełnionym! — z wybuchającym na nowo zapałem, zaczął Witold. — To są, mój ojcze, konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacyi nie wyprodukują. Co ten stary kołek w płocie prawił o cywilizacyi, fałszem jest i potwarzą na cywilizacyą. Córki jego są to, nie kobiety ucywilizowane, ale światowe sroki, które w swych ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią...
— Witold! — zawołał Benedykt, — nie pluć mi tak na krewnych!
Ale chłopak, tego wy krzyku ojca może nawet nie słyszał. Po czole przepływały mu rumieńce.
— Siostra moja na tej samej znajduje się drodze, — coraz prędzej i zapalczywiej mówił. — Dawno już, mój ojcze, pomówić z tobą chciałem o niej, ale wahałem się... nie śmiałem... Teraz powiem: to mój obowiązek i moje prawo. Jestem jej bratem, i kochaliśmy się od dzieciństwa. Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę...
— Witold!
— Tak, mój ojcze: na lalkę i światową srokę, która ledwo od ziemi odrosła, a już jej w głowie pantofle i posągi! Oto jej uczucia i myśli, — grunt, na którym wzrasta przyszła kobieta i obywatelka...
— Witold!
— Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę, i to mnie boli, bo nie jest ona ani złą, ani głupią; ale takie niestosowne wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli nie zupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą...
— Witold! milcz.
Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młodzian umilkł.
— Milcz! milcz! milcz, błaźnie! — coraz namiętniej powtarzał Korczyński, i z oczu ciskał błyskawice.
Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż nakoniec zdławionym głosem rzucił:
— Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha. Nikogo nie kochasz i wszystkich krytykujesz: krewnych, siostry, nawet ojca... ojca, który jednak ciebie... w tobie... No! cóż robić?... Niech jeszcze i to...
I prędko odwróciwszy się, szerokim krokiem wyszedł z salonu. Witold pozostał jakby przykuty do miejsca, blady, z zagryzioną wargą i gorejącym wzrokiem. Dwa wybuchliwe temperamenty, dwie rozdrażnione dusze, ojca i syna, starły się z sobą, i scenę tę wykrzesały. Byli bardzo do siebie podobni, a podobieństwo to stało się jedną z przyczyn gwałtowności starcia, przygotowującego się zresztą od kilku tygodni.
Od kilku tygodni, od pierwszego prawie dnia przyjazdu Witolda do domu po dwuletniej w nim niebytności, syn spostrzegał