Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 208.jpeg

Ta strona została przepisana.

w ojcu i w ojcowskim domu mnóztwo rzeczy, które go dawniej wcale nie raziły, a teraz kłóły w oczy, w serce i w mózg; ojciec zaś uczuwał ze strony syna przymus, przemilczanie, chłód... Teraz gorzka uraza, którą w dumnego chłopca uderzyły krzyki i obelżywe słowa ojcowskie, mieniła się na pobladłej jego twarzy z wyrazem gryzącego żalu. Widział dobrze, że w oczach odwracającego się od niego ojca zamigotały łzy... uraza jednak przemogła.
— Milczeć! — zawołał przez zaciśnięte zęby. — Dobrze! O, pewno, że będę milczał, i na takie ubliżenia nie narażę się już nigdy.
Ale w tej samej chwili, innem znowu uczuciem zjęty, rzucił się ku drzwiom, i bez tchu prawic wypadł na ganek. Zobaczył ojca, wsiadającego na koń, i zbiegłszy ze wschodów ganku, tuż prawie przy koniu stanął.
— Mój ojcze! może zamiast czapki weźmiesz swój kapelusz z szerokiemi brzegami, bo słońce dziś bardzo dopieka...
Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna nie patrząc, Benedykt krótko ofuknął:
— Idź precz!
I w tejże chwili ku bramie dziedzińca pocwałował. Wybornym był jeźdźcem. Wysoki, silny, jakby zrosły z grzbietem końskim, pomimo swej ciężkości, pięknie na koniu wyglądał. Niegdyś, w dziecinnych i pacholęcych latach, Witold zachwycał się widokiem siedzącego na koniu ojca. Uwielbiał go wtedy jeszcze więcej niż zwykle i pragnął stać się do niego podobnym. Ale dziś dalekim był bardzo od poetyzowania tej postaci, która, na domowym, lecz zgrabnym, wierzchowcu z siłą i mimowiedną fantazyą osadzona, miała w sobie istotnie jakąś szlachetną, dzielną, z błękitnych mgieł przeszłości wyłaniającą się rycerskość. Ofuknięty znowu, zbladł jeszcze bardziej niż wprzódy, cofnął się i, do krwi prawie przygryzając wargę, wzrok utkwił w ziemię. Z gorzkiego i gniewnego zamyślenia obudził go głos, tajemniczo i jakby trwożnie wołający:
— Witold! Witold!
Podniósł wzrok i zobaczył wyglądającą zza węgła domu głowę, na pierwsze wejrzenie dość szczególny pozór mającą. Była to głowa mężczyzny, dwadzieścia kikua lat mieć mogącego, wielka, obrosła niezmierną gęstwiną rudawych i mocno rozczochranych włosów, — z twarzą wielką, o rysach kształtnych, ale grubych, powleczonych cerą tak ogorzałą, że prawie jak krew czerwoną, z policzkami obrosłemi również rudawą i rozczochraną gęstwiną włosów. Pośród tej grubej, czerwonej, obrosłej twarzy jaśniał szereg zębów, białych jak śnieg, ukazujących się w uśmiechu trochę gapiowatym, a trochę, jak u małego dziecka, niewinnym i wesołym. Niewinnie też, wesoło, przyjaźnie, błękitem i srebrem świeciła para wielkich, podłużnych oczu tego człowieka. To właśnie połączenie dziecięcej prawie niewinności i wesołości z grubością rysów, czerwonością cery i obfitością jaskrawych włosów nadawało charakter szczególny i zaciekawiający tej głowie, należącej do potężnie wzdłuż i wszerz rozrosłe-