Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 211.jpeg

Ta strona została przepisana.

Usłyszawszy wyraz: „śniadanie, ” Orzelski jakby się ze snu obudził i, chwilę tylko jeszcze, ze smyczkiem na struny opuszczonym, osowiałemi oczyma za odchodzącą Martą popatrzył. Potem, ostrożnie, z pieczołowitością troskliwej piastunki, skrzypce w podłużnem pudle składając, z innym nieco niż wprzódy, lecz również błogim, uśmiechem zamruczał
— Śniadanie? o! dobra rzecz śniadanie! Zrana, przy kawie, tylko troszkę sucharków zjadłem! Żeby to panna Marta tego serka dała z kminkiem i szyneczki... bo bifsztyk u nas robią nie te...
Z temi słowami wyprostowany i okrągły żołądek na przód podając, uśmiechniony, szczęśliwy, do sali jadalnej wszedł, a po chwlii przy stole już siedział, z serwetą na piersi rozpostartą, i nad talerzem szynki, którą, z taką samą starannością i uwagą, z jaką pierwej na skrzypcach wygrywał pasaże i trele, teraz oblewał i zaprawiał oliwą i musztardą.
Justyna przy fortepianie pozostała. Rzecz szczególna! Wygrywając trudny i zawiły akompaniament do wielkich sztuk muzycznych, czyniła to widocznie z musu tylko i konieczności, a myślami gdzieindziej przebywała. Teraz zaś nie tylko fortepianu nie opuściła, ale ze schyloną nieco nad klawiaturą twarzą, z zajęciem, szukać na niej zaczęła akordów, któremi widocznie zawtórzyć chciała nócie jakiejś, w sercu jej zapewne śpiewającej. Zamyśloną była; oczy jej, w klawiaturę utkwione, miały wyraz pytania, które może powtarzało się w jej myśli tak uparcie, jak uparcie wiła się po niej owa daleka nóta, do której szukała wtóru. Znalazła go wkrótce; zpod palców jej wyszło kilka przyciszonych akordów, przy których też zanóciła:

— „Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...”

Rumieńce powoli opływały znowu śniade jej policzki; oczy błysnęły.
Nagle z krzesła zerwać się chciała, ale wnet znowu usiadła. Zamyślenie jej, marzenie, tę notę dalekiej pieśni, którą dziś razem ze snopem dzikich roślin z pola przyniosła, przerwał turkot kół na dziedzińcu. Po chwli usłyszała w przedpokoju głos Kirły, który, rzecz dziwna! nie zażartował wcale z siedzącego naprzeciw otwartych drzwi Orzelskiego, ale, owszem, przesłał mu zdala bardzo uprzejme powitanie. Do salonu wszedł z kapeluszem w ręku, ze sztywnym jak puklerz i śnieżnie białym przodem koszuli, szeroko wyłaniającym się z pośród cienkiego i starannie sporządzonego ubrania. Na widok Justyny, nie posunął się ku niej, jak to bywało najczęściej, z żartobliwą galanteryą, nie spojrzał jej w oczy z drwiącą admiracyą, ale, przeciwnie, zbliżył się z zupełną powagą w postawie i na twarzy, i rękę kościstą, lecz białą i wypielęgnowaną, ruchom serdecznym po jej rękę wyciągnął. Podała mu ją bardzo chłodno, ale on z głębokim ukłonem złożył na niej pełny uszanowania pocałunek. Przytem, bez cienia uśmiechu, przemówił: