Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 216.jpeg

Ta strona została przepisana.

W kilka minut potem w tym samym pokoju Teresa leżała na jednem ze znajdujących się tam łóżek, z wykrzywioną na głowie kokardą, spłakana i tak do poduszek przytulona, jak chore dziecko tuli się do piersi matki lub piastunki. Skoczne walczyki i dziękczynne modlitwy dalekie już od niej były. Co kilka chwil cicho i jękliwie wymawiała:
— Co ja złego jej zrobiłam, że pozwala tak żartować ze mnie!
A potem z żałosnem westchnieniem dodała:
— Ja tak ją kocham, a ona dla mnie nie ma żadnej sympatyi!...
Zaczęła znowu płakać i wśród łkań mówiła jeszcze:
— I jakiż to zresztą sens tak żartować ze mnie? Gdybym już była taką starą i straszną... Dwadzieścia dziewięć lat mam: dla czegożbym więc uwierzyć nie mogła, że się komuś podobałam!
Po chwilowem uspokojeniu się jęknęła znowu:
— Ja tak ją kocham, tak kocham, a ona żartuje ze mnie! O, Boże, jak mię głowa boli!
Wtem zerwała się i na łóżku usiadła.
— O, mój Boże! — krzyknęła — wszakże to ja jej lekarstwa nie dałam! Która godzina, Justynko? Pewno już pora minęła, a ona zagawędziła się i nie wzięła. Ten pan Kirło taki przyjemny... jak zagawędzi się z nim, pewno o lekarstwie zapomni... Która godzina, Justynko? Trzeba biedaczce dać tej mikstury, bo jeszcze znowu duszenie schwyci... A ja i zapomniałam! o, Boże!
Drżącemi rękami, żółtsza niż kiedy i od płaczu zaczerwieniona, warkocz i kokardę na głowie poprawiała i machinalnie już osuwała brzeg stanika, aby białą i kształtną szyję lepiej odsłonić. Potem, chwytając się za bolącą głowę, na zapomnienie się swoje wyrzekając, użalając się nad chorą, o której zapomniała, z pokoju wybiegła. Marta podniosła się wtedy z nad stosu bielizny, którą już przeliczyła, i na siedzącą u okna Justynę popatrzała.
— Cóż? — ozwała się — winszuję! Może cię świetny los spotka. Ten Różyc, słowo honoru, musi być uczciwym człowiekiem, kiedy naprawdę żenić się myśli z biedną dziewczyną. Cieszę się, życzę i winszuję...
Z rozjaśnionego jej czoła i mniej niż zwykle ostrego spojrzenia widać było, że cieszyła się naprawdę. Jednak, ku drzwiom idąc, znowu oburkliwie i z szyderstwem rzuciła:
— Nie melancholizuj tylko i nie kapryś, ale Panu Bogu dziękuj; bo jeżeli cię ten Różyc weźmie, nie będziesz miała nigdy szczęścia zrobić się cholerą albo synogarlicą. Cholera, uważasz, to ja; a synogarlica to Teresa...
Z temi słowy z pokoju wyszła. Justyna, u otwartego okna siedząc, naprawiała znoszoną suknię. Oddawna robiła to zawsze sama, starając się jaknajmniej potrzebować usługi i kogokolwiek sobą zajmować. Ale teraz igła wypadła jej z palców. Lepiej od wszystkich wiedziała ona, że w wieści przez Kirłę przywiezionej wiele było prawdy. W czasie ostatnich odwiedzin Różyca zajmowanie się nią młodego pana zaprawione było uszanowaniem i ba-