Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 218.jpeg

Ta strona została przepisana.

kornie jej tłómaczącego zagadkę swego życia i ich rozłączenia. Przerzuciła kilka kartek i czytała znowu:

„Aimer, c’est douter d’un autre et de soi-même,
C’est se voir tour à tour dédaigné et trahi...“

Tym razem wiersze te uderzyły w nią czemś innem, niż wspomnienie. Oczy jej oschły, podniosła głowę — myślała. Nie, nie! kochać nie jest to wątpić o sobie i o drugich, ani czuć się wzgardzoną, zdradzoną; nie jest to przedewszystkiem plamić się i krzywdzić! Kochać to ufać i w dwa serca naraz spoglądać, jak w wierne zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca módz dwa swe imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia...
— Jan i Cecylia!
Dwa te imiona Justyna prawie głośno wymówiła, książkę Musset’a porywczym prawie ruchem zamknęła i powstała. Wszystko na świecie mówić umie: wymowę swą posiadają także zapachy. Wielka więź polnych roślin, która w prostem naczyniu z polewanej gliny stała na stole, zapachem swym napełniała pokój. Justyna rozgarniać zaczęła splątane z sobą łodygi i kwiaty. Zrana Benedykt Korczyński, chorobą żony przelękniony i stroskany, wysłał ją był w pole z zapytaniem do rządcy o ilość zebranych na dzisiaj żeńców. Wrócić mogła w kwadrans, powróciła w parę godzin; spędziła je na ziolonych miedzach, rośliny te zrywając. Zawsze je lubiła, ale nie znała nazw ich, ani dziejów. Teraz każdą z nich nazwać mogła po imieniu, powiedzieć kiedy rozkwita i w jakich dniach późnego lata lub jesieni znika z ziemi, którą stroiła.
Czy podobna, aby ten słuszny, zgrabny chłopak z błękitnemi jak turkusy oczami, który, gdy nadchodziła, wiązał w snopy zżęte zboże, mógł czegokolwiek ją nauczyć? Jednak nauczył. Długo razem chodząc po miedzach i układając ten bukiet, bardzo do różnobarwnej miotły podobny, nieustannie z sobą rozmawiali, nie o sobie jednak, tylko o tej naturze, której wtedy wydawali się wolnemi i szczęśliwemi dziećmi.
Justyna pamiętała całą tę lekcyą, wziętą z tak rumianych, a tak przecież wzruszonych niekiedy, ust Jana Bbhatyrowicza. Ta delikatna łodyżka z mnóztwem trójkątnych i w prawdziwe fugi wyrżniętych wisiadełek — to drżączka, która, ręką ludzką poruszona, wydaje się żywą, trwożliwą istotą. A to lenek kukawki, szorstki i twardy, z szafirowym kwiatkiem, służącym do uściełania gniazda miłemu ptakowi wiosny. To szelestuszka o liściach prawie złotych i przy każdem dotknięciu zdających się o czemś tajemniczo szeptać. To znowu w bujny, śnieżny kwiat ustrojona, trująca gałąź psianki. Ten liść szkarłatny jest więdniejącą lebiodą, która na trawy zielone rzuca krwiste plamy. A ta wijąca się gałązka, drobnym, różowym kwiatem osypana, to szczęście. Nazywa się ona szczęściem, dlatego, że wróży dziewczętom. We włosy