Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 225.jpeg

Ta strona została przepisana.

kochania i przyjaciela dozgonnego przez całe życie przepadać! Wzięłam Antolkę i do Janka ją przywiodłam: „Masz tobie, synku, siestrę. Hoduj ty ją, a ona tobie do pomocy stanie“. Jemu było wtedy lat dwadzieścia, a jej sześć. Anzelm był strasznie gniewny. „Dla jakiej to przyczyny — mówi — sama dziecka swego hodować nie możesz? Zachciało się babie trzeci korowaj piec! Chłopca i bez tego brud zjada, że go dopatrzeć niema komu!“ Ale Janek jak przystał do niego: „Wezmę, stryjku, siostrę i wezmę. Co ma u ojczyma w poniewierce ostawać? niech lepiej u nas rośnie, a jak troszkę podrośnie, to nas dopatrywać będzie“. Antolka! może nie prawda, że on tak mówił? Ot, jaki on! Bo to drugi odepchnąłby, a on przygarnął, na rękach ją nosił, karmił, odziewał i do mnie jeszcze przez okazyą raz w raz nakazywał: „Mamie powiedzcie, że Antolka zdrowa i dobrze sobie rośnie!“ Ot, jaki on! Antolka, może nieprawdę ja mówię?
Rozczuliła się tak, że aż usta do płaczu skrzywiła i fartuchem twarz otarła.
Wysmukła Antolka jak wiotka trzcina odgięła się z nad ziemi i, obie ręce, z których w jednej sierp błyszczał, ruchem zmęczenia nad głowę wyciągając, odpowiedziała:
— Lepszego niż on to już prawie na całym świecie niema! Żadnego ja smętku przy nim nie doznała. Chorujem razem i hulamy razem, a częściej on co ciężkiego w gospodarstwie zrobi, niż ja!
Zgięła się znowu ku ziemi, i stara, gadatliwa kobieta ku żytu także zwrócić się miała, gdy żona Fabiana, żąć nie przestając, jękliwym i śpiewającym głosem przemówiła:
— A koniec taki, że pani Starzyńska masz dwoje dzieci i żadnego sama nie wyhodowałaś...
W mgnieniu oka spracowaną i suchą ręką Starzyńska oparła się na kłębie i cieńszym trochę niż wprzódy głosem odkrzyknęła:
— Nie wyhodowałam, a najśliczniejsze ze wszystkich mam... Owszem!
I zaniosła się od śmiechu.
— Jak ku-kaw-ka! — z ironią zaśpiewała znowu Fabianowa.
W tej chwili wóz ciągnięty przez kasztanka i gniadą cicho wytoczył się na ściernisko.
— O, Jezu! — nim jeszcze konie stanęły z woza zeskakując, krzyknął Jan, i kilku skokami znalazł się przy kobiecie na snopach siedzącej, którą, usuwając się, odsłoniła przed nim matka.
Ze swobodną, przyjacielską wesołością Justyna z nizkiego siedzenia swego oczy na przybyłego wzniosła i żywym ruchem rękę ku niemu na powitanie wyciągnęła. On tę rękę w obie dłonie pochwycił i, nizko schylony, na chwilę do niej ustami przylgnął.
— Troszkę spodziewałem się, że pani dziś do nas przyjdzie, bo mówiła, że chce na naszę robotę zblizka popatrzeć; ale wszystko