Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 228.jpeg

Ta strona została przepisana.

Teraz pełnem, bystrem, na wszystko uważnem okiem patrzyła na to, co działo się przed nią. Czasem napełniało ją wielkie rozczarowanie, podnoszące się, kto wie zkąd? może z łanów złotych, ze ścierniska przetykanego kwiatami, z powietrznych ruchów, sprawianych przez skrzydła ptasie i powiewy nadrzecznych wiatrów... Czasem wspaniała, choć prosta, malowniczość widoku uderzała w nią falą zachwycenia, w której Justyna prostowała swą kibić tak, jakby sama, na wzór żniwiarek, podnoszących w rękach kłosiste wiezie, wnet powstać miała i niecierpliwie, czy błagalnie, nad głową wyciągnąć swe puste dłonie. Były też chwile, w których nieustający, suchy szelest kłosów wydawał się jej mową ziemi. Niedarmo dawny jej kochanek wspominał jej o minionych marzeniach i zapałach. Była do nich skłonną i w tej chwili, bo raz, gdy pochylona, z blaskiem w oczach i wpółuśmiechem na ustach, wsłuchywała się w szepty ziemi, uczyniła ruch taki, jakby błyskawicą zsunąć się z nizkiego siedzenia i do jej łona przypaść miała.
Tymczasem pod rękami coraz gorliwiej pracujących żniwiarek szelest kłosów stawał się coraz głośniejszym; coraz żwawiej rzucane snopy wydawały, spadając na wozy, głuche, szemrzące stuki. Od ziemi, oblanej wonią świeżej słomy i okrytej ścierniskiem wyhaftowanem w drobne kwiaty Justyna podniosła twarz, zbladłą nieco, zesztywniałą, przez kilka minut postarzałą o lat kilka, ze źrenicami przygasłemi, które wilgocią zachodziły. Z dziwnem zmieszaniem, jakby nagle uczuła się w tem miejscu gościem natrętnym, istotą obcą i niepotrzebną, chwastem w kłosy wplątanym, uczyniła ruch do powstania. Usiadła jednak znowu — i zmieszane, niespokojne spojrzenia rzucała dokoła siebie.
Jedno z tych spojrzeń spotkało się ze stojącą w pobliżu, znieruchomiałą postacią Jana. Od kilku minut już, robotę swą przerwawszy, stojąc u samego wozu, do połowy napełnionego snopami, wpatrywał się on w Justynę z takiem wytężeniem, że aż głowę podawał naprzód, a na białe czoło wystąpiła mu znowu gruba poprzeczna fałda. W rękach jego długie widły ukośną linią opuszczały się ku ziemi, badawcza ciekawość pogłębiała błękitne jego źrenice. Nagle widły mu zrąk wypadły i namiętnym niepokojem zadrgały rysy. W mgnieniu oka znalazł się przy niej, pochylił się, uczynił ruch taki, jakby rękę jej chciał pochwycić, lecz tylko przyciszonym głosem przemówił:
— Co pani takiego? Taka pani zrobiła się smętna? Aż łzy w oczach stanęły... dla jakiej przyczyny?...
Wyrazy, zrazu śpieszne, stopniowo miękły mu w ustach, prawie mdlały.
— Może nadmiar śmiały jestem? — dokończył cicho.
Podniosła na niego oczy, napełnione blaskiem i łzami, i cicho odpowiedziała:
— Po co ja tu, między wami? Wstyd mi! taki wstyd!... Poszłabym sobie, ale i w domu także nic... nic...
Umilkła, lecz on jeszcze słuchał chwilę, a potem, z ową głęboką brózdą, która w ostatnich dniach na czole jego zjawiać się