Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 231.jpeg

Ta strona została przepisana.

ciały i po nim płynęły długie, namiętne dźwięki pięknego głosu Jana:

— „Jak słowik na drzewie zaczyna swe pienie,
Zasyłam do ciebie serdeczne westchnienie.
O, góro! o, góro! zielony lesie!
O, piękna kalino, prześliczna malino,
Najdroższa z klejnotów, ma luba dziewczyno!
O, góro! o, góro! zielony lesie!
Odchodzę od ciebie: tyś zawsze mi w oczach,
I w myśli, i w sercu, i we dnie, i w nocy.
O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące...
O, góro... o, góro...“

Wesoła baba w białym czepku, nad Justyną schylona, błyskając oczami, prawiła:
— Bo to, widzi panienka, on pierwszy śpiewak w okolicy a ona pierwsza śpiewaczka. I na gitarze dziadunio ją grać nauczył. Zimową porą, jak cała młodzież zejdzie się wieczorem do takiego domu, w którym największa jest świetlica, tańczą sobie, a jak nie tańczą, to Jadwiśka gra na gitarze, a mój Janek śpiewa.... Owszem, niech kochają się, robaczki, niech kochają się! Niezadługo pewnie i pobiorą się... bo to słońce pierwej wejść musi, nim dopiekać pocznie... Tak i kochanie zaczyna się po maleńku: niby to jest, niby to niema, aż dopiecze i do ołtarza poprowadzi! Cha! cha! cha!
W tej chwili Justyna, która, pod dyrekcyą starej, kilkanaście już garści żyta z trudnością i niezręcznie zżęła, ostrzem sierpa drasnęła się w rękę. Może sama przed sobą nie umiałaby zdać jasno sprawy, dlaczego przy słowach i chychocie matki Jana ostre narzędzie drgnęło w jej silnej i bynajmniej jeszcze niezmęczonej ręce. Draśnięcie było niewielkie i kilka tylko kropli krwi wystąpiło na ogorzałą, lecz delikatną, skórę jej ręki; przecież wydało jej się, że ból dolegliwy uczuła, nie w ręku jednak. Tak, jak tamte wszystkie robiły, wyprostowała się i dużą garść kłosistych łodyg w dłoniach podniosła, aby je za sobą na zagonie złożyć. Ale mimo woli wzniosła ręce wyżej, niż to czyniły tamte, i w tej postawie nieruchomą przez chwilę została. Myślała, że istotnie ta para ludzi młodych, silnych, jak poranek wiosenny świeżych i żadnym, zda się, pyłem życia niedotkniętych, stworzoną była dla siebie. Nadejdzie południe i piekące kochanie zaprowadzi ich do ołtarza, przed, którym staną czyści i szczerzy, aby potem, przez długie lata razem, żyć w tym domku pod sapieżanką, albo w tamtym, pod lipami, który ona jemu bogatem wianem wniesie; aby razem tę ziemię złotemi plony okrywać i razem je zbierać, a w zimowe wieczory, przy szumie nadniemeńskich wiatrów i bieli śniegiem okrytych rozłogów, przy blaskach księżyca, srebrzących bór odwieczny i brylantami szronów okryte ściany parowu, dźwiękami gitary i połączonych dwojga głosów napełnić białą świetlicę...