Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 238.jpeg

Ta strona została przepisana.

pytał. — Do Fabianów ciągle chodzi i do Walentych, nawet u Ładysiów raz był, a o nas zapomniał.
— A kiedy twój stryj podobno chory i nie lubi widywać się z nikim! Ale zajdę, dziś jeszcze zajdę. Ja dziś na polu prawie cały dzień przesiedziałem, tam pod laskiem, i tak nagadałem się z ludźmi, że aż mię język piecze...
Tu, jak swawolne dziecko, język z ust wysunął i wnet poskoczył za gromadą, z kilkunastu mężczyzn złożoną, która minęła już ściernisko Jana i z gwarem grubych głosów postępowała drogą, wzdłuż okolicy sunącą nieszerokim szlakiem.
Wieczór zresztą nastawał. Za okolicą i rzeką słońce połową ognistej tarczy iskrzyło się nad borem. Ostatniemi promieniami jego przeniknięty, kołami wozów i licznemi stopami kurzu podniesiony, złoty tuman pyłu owijał znowu długi szereg domowstw i ogrodów, potężne grupy drzew rozłożystych, splątaną sieć płotków i ścieżek. Biały pas drogi i wszystkie ścieżki, podwórka, wązkie przejścia pomiędzy ścianami świrnów i stodół — napełniły się powracającymi do domów ludźmi i zwierzętami. W powodzi zieleni, w tumanie pozłoconego pyłu, pojedyńczo i gromadnie przesuwały się, krzyżowały się z sobą, tu ukazywały, tam znikały; barwiste kobiece ubrania, głowy w czepkach, chustkach i warkoczach, twarze zmarszczkami okryte, mizerne, smutne lub rumieńcami kwitnące, i pomimo przebytego dnia ciężkiej pracy, w wesołych śmiechach ukazujące perłowe rzędy zębów, ale wszystkie ciemną brunatnością ogorzelizny obleczone i wszystkie lśniące od potu, zaledwie poczynającego wysychać na daleko bielszych niż policzki czołach. Powietrze huczało od gwaru ich głosów, od ryku krów, beczenia owiec, turkotu kół i szczekania psów. Słychać było głuche postękiwania kobiet, usiłujących prostować zbolałe plecy pod odzieżą, na której ciemniały mokre plamy potu; słychać było chychoty dziewcząt, którym niesione sierpy nie przeszkadzały w grubych i ciemnych rękach układać małych wiązanek lub wianków z zerwanych po drodze kwiatów; słychać było cienkie głosy dzieci, wybiegających na spotkanie matek, swawolne krzyki podrostków, gdakanie kur, gruchanie gołębi i pianie kogutów.
W zagrodzie Anzelma czerwone blaski słońca długiemi szlakami kładły się na puszystym kobiercu po raz drugi podrastajątej koniczyny, a ukośnemi strzałami wślizgując się między gałęzie drzew, zarumieniały gęsto osypujące je owoce. Pszczoły ułożyły się już do snu w błękitnym tłumie przysadzistych ułów, za któremi w migotliwych światłach zachodu cicho stały rozłożyste wieczorniki i wysokie malwy. Ogród był pełen świegotu ptactwa i zapachu kwitnącej rezedy, zmieszanego z ostremi woniami mięty i bożego drzewka. Za gęstem listowiem stuletniej sapieżanki dwa okna w błękitnych ramach gorzały jak rozpalone rubiny. Przez otwartą na oścież bramę na szeroką, śladami kół zbróżdżoną i od dzięcieliny bielejącą drogę z rykiem i beczeniem wchodziły trzody krów i owiec.