Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 239.jpeg

Ta strona została przepisana.

Pomiędzy drzewami Anzelm, w grubej sukiennej kapocie i wielkiej baraniej czapce, przechadzał się z Witoldem Korczyńskim, zwykłym sobie powolnym krokiem, młodego swego gościa od drzewa do drzewa prowadząc. Od wielu już lat na robotę w pole nie wychodził, i dlatego w okolicy nosił przezwisko „hrabiego.“ Wszyscy jednak wiedzieli dobrze, iż nie pracy unikał, lecz tłumu i gwaru, które snadź sprawiały mu dolegliwą przykrość, bo ilekroć wśród nich się znalazł, wyraz niepokoju, bolesnego niemal rozdrażnienia, okrywał jego zmęczone rysy i napełniał blado-błękitne oczy. Prawie z przestrachem w postawie i ruchach otulał się wtedy kapotą, cofał się i usuwał. W zagrodzie swej zato cichy był jak otaczająca go tutaj cisza, i od wschodu słońca aż do zachodu czynił wszystko, co do czynienia było: kosił, grabił, sadził, podlewał, grodził, doglądał bydła i owiec, a w zimie cepem bił o klepisko, heblem, piłą, młotkiem i siekierą pracował około ulów, parkanu i domu. Wszystko to robił powoli, lecz nieustannie, z monotonnemu ruchami, w których tkwiło wieczne jakby zamyślenie duszy, daleko od obecnej rzeczywistości ulatującej.
Dziś, przez dzień cały, z pomocą najętego parobka, układał w stodole snopy przez synowca z pola przywożone; a gdy już snopków zabrakło, parobkowi po wodę zejść kazał do rzeki, sam zaś doglądał kasztana i gniadej, których Pan, po raz pierwszy może w życiu, sam nie dopatrzył, z gorączkowym pośpiechem na pole wracając.
Wyszedłszy ze stajni, Anzelm jak wryty stanął przed wrotami i, z ręki daszek sobie nad oczami robiąc, w głąb ogrodu patrzył. Żółty Mucyk, z lisim pyskiem i ogonem, miotał się jak szalony, ujadając i zarazem trwożliwie cofając się przed wielkim czarnym wyżłem, który poprzedzał dwóch, środkiem ogrodu postępujących, ludzi. Jednego z tych ludzi Anzelm poznał odrazu. Był to fanfaron i elegant Michał, w ubraniu z dymki kanarkowego koloru, idący tu pewno w nadziei zobaczenia Antolki, do której od przeszłej zimy widocznym był aspirantem. Ale drugi... Tego drugiego poznał Anzelm dopiero wtedy, kiedy się znalazł przed nim o kilkanaście kroków. Nie poznał nawet, lecz raczej domyślił się kim on był, i w mimowolnym ruchu otulając się kapotą, cofnął się nieco... W oczach jego zagrał bolesny niepokój, a cienkie, blade wargi ironicznym uśmiechem drgnęły pod płowym, siwiejącym wąsem.
— Korczyński — szepnął, — młody Korczyński... na co? po co? dla ja... ja... kiej przyczyny? Jednak, tak jak i w ów wieczór, gdy po raz pierwszy zobaczył Justynę, powoli uprzejmie naprzód postąpił i grzecznym gestem czapkę nad głową podniósł. Zdawać się mogło, że pomimo cierpienia, jakie sprawiało mu wszelkie zetknięcie się z ludźmi, — z tymi może szczególniej ludźmi, — okazywanie się wobec nich uprzejmym, nawet wytwornym, za konieczność dla własnej godności uważał. Jak wtedy ręki Justyny, tak teraz śpiesznie ku niemu wyciągniętej dłoni Witolda końcami pal-