Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 241.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Nie zapraszam i nie zabraniam — uśmiechnęła się dziewczyna, — tylko ciekawość: dlaczego pan Michał na wieczerzę do domu nie idzie? Czy to pan zwykle wieczerzy nie jada?
— Kiedy ja biedny człowiek jestem, sierota bezżenny, i niema dla mnie komu wieczerzy gotować!
— A ciotka?
— E! jaki tam smak w ciotczynej wieczerzy! Ja tu przyszedłem w nadziei, że na tę wieczerzę zaproszony będę, którą panna Antonina własnemi rączkami zgotuje. Czy mnie do tych przynależeć przeznaczono, którzy nadzieję za matkę sobie mają?
— Nie potwierdzam i nie zaprzeczam, — filuternie odpowiedziała dziewczyna.
On, podłużnemi, z szarą źrenicą oczyma śmiało i razem czule na nią patrząc, dalej rozmowę ciągnął:
— A żebym ja był kotkiem, toby pani inaczej mnie przyjmowała, bo bardzo kotki lubi. No, to ja zrobię się kotkiem.
I z umiejętnością niezmierną przeciągłe miauczenie kotów naśladować począł. Na ustach coraz różowszej dziewczyny przelatywały i drgały uśmiechy; spuszczała jednak powieki, wargi przygryzając.
— I kotka panna Antonina dobrem słówkiem pogłaskać nie chce? No, to ja siędę sobie na drzewie i przemienię się w plączącego puhacza!
Siadł na ławce u pieca stojącej, głowę nizko zwiesił, ramiona u piersi skrzyżował, nogi daleko przed siebie wyciągnął i zaniósł się żartobliwym a do złudzenia podobnym, lamentem puhacza. Było to już więcej niż znieść zdołała powaga dziewczyny: wybuchnęła takim śmiechem, że aż na ziemi pod piecem przysiadła.
— Cha, cha, cha, cha! — dźwięcznym, nieposkromnionym, szesnastoletnim chychotem śmiała się Antolka.
— Puha! puha! puha! — wtórował jej śmiechowi coraz zawziętszy i żałośniejszy krzyk puhacza.
W ogrodzie, w pełnem jeszcze dziennem świetle, Anzelm swą pracę gościowi ukazywał. Witold bacznie i z zajęciem oglądał młode drzewka, częste czyniąc uwagi nad niezupełnie dobrem ich hodowaniem. Tu gałęzie nie były obcięte jak należało, gdzieindziej zbyteczne pędy pozostawione były, tam nie odjęto pąków, których istnienie wyniszczało drzewa. Anzelm ciekawie słuchał i uważnych, zamyślonych oczu nie spuszczał z twarzy Witolda. Twarz ta, ożywiona, nerwowa, z bladą cerą i trochę zmęczonem czołem, tę miała właściwość, że jakiemikolwiek były myśli, które w chwili jakiejś napełniały głowę młodzieńca, płonęła ona w nich cała, jakby w łunie z wewnętrznego pożaru bijącej.
— Pan tego wszystkiego uczy się teraz, — powolnym, monotonnym swym głosem zaczął Anzelm, — i widać, że uczy się nieobojętnie. Ja bez żadnej nauki sadek ten założyłem, a i poradzić się także nie było u kogo. To też i dowiaduję się ze słów pana, że nie jednę zrobiłem pomyłkę... wierzę... Nauka ludzkim czynnościom przyświeca...