Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 243.jpeg

Ta strona została przepisana.

mi insze myślenia i insze zamiary; ale wszystkie czasy mają swój czas i każda rzecz przed oczyma człowieka jak woda ubiega, jak liść zwiędły żółknie...
— Dziwnie pan smutny jesteś, i zdawać się może, że już o wszystkiem dobrem zwątpiłeś, — z palącą ciekawością w twarz mówiącego wpatrując się, przerwał Witold.
Zamyślony uśmiech przemknął się po ustach Anzelma.
— Zasmęciłem się ja raz w życiu swojem tak, że i na zawsze smętny już ostałem: to jest prawda. Ale co do zwątpiałości, to bynajmniej! Widziałem ja, owszem, stare drzewa, co próchniały i waliły się po lasach, swoje przeżywszy, ale naokoło nich wychodziły z ziemi latoroście zielone i swoją koleją w silne drzewa wyrastały. Ot, i pan teraz taką prawie jest latorością, co nowy las przepowiada, a jeżeli panu w jakiej trudności, czy w jakich zamiarach, pomocy będzie trzeba, to nie ode mnie pan ją weźmiesz, ale od mego Janka, który zarówno jest jak latorość, co na mogile silnego dębu wyrosła. Tymczasami...
Nagle ożywił się i prędzej nieco mówić zaczął:
— Tymczasami, ja cościś już i słyszałem o różnych pańskich rozmowach z ludźmi, i radach, które pan dajesz. Ot, wczoraj Walenty przyszedł do nas i mówił, że pan z usilnością ludzi namawiał, żeby złożyli się wszyscy i ze cztery studnie w okolicy wykopali, toby nam woda tak prawie krwawa nie była. I Michał rozpowiadał, że pan zbudowanie wspólnego młyna doradzasz, aby już na żarnach mleć potrzeby nie było, i różne tam insze myśli ludziom do głów podajesz. Owszem. Mnie tylko dziw brał: zkąd to wszystko wzięło się u syna pana Benedykta Korczyńskiego, który dla nas wszystkich prawie taki jest obojętny, jakby on tylko był człowiekiem z duszą przez pana Boga jemu daną, a my — kamieniami, które nogami trącać i odpychać trzeba.?
— Niech pan tego nie mówi, o! niech pan tego nigdy przede mną nie mówi! — porywczo zawołał Witold, i płomienne rumieńce uderzyły mu do czoła.
— Sam to już czuję, że zbyt śmiele przed synem na ojca powiedziałem, i o wybaczenie proszę — znowu trwożnym ruchem, owijając się kapotą, przemówił Anzelm.
— Nie to, nie! Pan nie byłeś zbyt śmiałym; tylko, widzi pan, ja ojca mego... mnie ojciec... no, ale nie mówmy już o tem lepiej! Ja panu opowiem niektóre z moich myśli: czegobym dla was pragnął i o czem myślę, że być powinno...
Przechadzali się zwolna pomiędzy drzewami, w jaskrawych blaskach zachodu, którego ukośne strzały ślizgały się po ich głowach i twarzach. Witold mówił, jak zwykle, prędko i popędliwie, z gestykulacyą żywą, z ruchliwą grą rysów, o czemś towarzyszowi swemu opowiadając, coś mu tłómacząc. Anzelm, z przygarbionemi plecami i twarzą prawie nieruchomą, słuchał go uważnie i ciekawie, rzadko kilka słów zapytania lub odpowiedzi w rozmowę wtrącając. Parę razy, jak w tęczę wpatrzony w twarz młodzieńca, cicho do samego siebie przemówił;