Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 244.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Jaki do stryja podobny! — Chryste! jakiż podobny!
I w miarę przedłużania się rozmowy, ściągła, chuda, zlekka zaróżowiona twarz jego pod wielką baranią czapką okrywała się wyrazem dziwnie z sobą zmieszanych uczuć: marzycielskiej radości i niezgłębionej tęsknoty. Wejrzenie jego coraz częściej biegło daleko, ku zaniemeńskiemu borowi, a długie, blade ręce, do połowy w rękawy kapoty wsunięte, splatały się palcami silnie — trudno było odgadnąć: czy w radości niespodziewanej, czy w żałości wspomnień?
Na długiej ławce, u ściany domu stojącej, pod sięgającą dachu, ogromną gałęzią sapieżanki, za wysokiemi malwami i wieczornikami, w woniach rezedy i piwonii, dwoje młodych ludzi rozmawiało z sobą długo i zcicha. Oni jedni tylko przyczynę tego znać mogli, jeżeli sobie z niej sprawę zdawali, bo tajemnicy w rozmowie ich nie było. Mężczyzna trzymał w ręce garść dzikich kwiatów i ziół, które jedne po drugich kobiecie podawał.
— Widzi pani jak bławatki posiwiały: a takie były szafirowe, śliczne! To tak prawie jakby i jasne lato starzało razem z niemi... A to przekwitły brodawnik; zdaje się, tylko taka kulka puchu: a przy słońcu wygląda jakby z najpiękniejszego szkła była zrobiona. Szkoda, że, jak dmuchnąć, rozleci się zaraz na wszystkie strony i zniknie. Może to i szczęście człowieka, takie samo jak ta kulka puchu: dziś jest, a jutro przeciwny wiatr powieje i daleko odegna wszystko, co człowiekowi nad życie miłem było. Jak pani myśli, panno Justyno: czy szczęście człowieka zawsze jest takie niestałe?
— Nie wiem — odpowiedziała kobieta, — ja myślę czasem o szczęściu takiem, którego-by żadne najprzeciwniejsze wiatry rozwiać nie mogły...
— To panna Justyna myśli, że ludzie mogą ciężko pracować i wszelakie biedy znosić, a szczęścia swego nie utracić?
Wpół poważnie, wpół z uśmiechem, odpowiedziała pytaniem:
— A Jan i Cecylia?
Chwilę milczeli.
— Ot, ta gałązka z temi ładnemi kitkami, nazywa się tymotka, a ten różowy kwiatek to zajęczy lenek, a te żółte, takie jak prawie ogień żółte kieliszki...
Z głębi domu, z kuchni, w której Antolka wieczerzę gotowała, doleciało grube i długie bełkotanie indyka, przy którem wybuchnął srebrny i nieposkromiony śmiech dziewczęcy.
— Cha, cha, cha, cha, cha! — nieskończoną, zda się, gammą śmiała się dziewczyna.
— Bołtu — bołtu — bołtu! — śmiechowi jej wtórowało wyborne naśladowanie indyczego krzyku.
— Michał, widzi pani, już z rok do Antolki chodzi i chce z nią żenić się. Może co z tego i będzie, tylko nie zaraz, bo stryj i ja nie pozwolimy jej w szesnastu latach za mąż wychodzić. Jeżeli wiernie kocha, to niech jakich lat dwa albo i trzy poczeka, aż dziewczyna wzmocni się w sobie i pomądrzeje. Drugiemu smętny