Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 249.jpeg

Ta strona została przepisana.

Płynęli powoli w górę rzeki. Nad rzeką wznosiła się z jednej strony naga, żółta ściana, z nieruchomym borem u szczytu; z drugiej — wysoka, zielona góra, u której wierzchu białe i szare domowstwa okolicy, z gankami, świecącemi oknami i dymiącemi kominami, jak paciorki jedno po drugiem wychylały się zza zieleni potężnych drzew i przezroczystych gajów. Od każdego z domowstw biegły ku rzece wydeptane ścieżki i, łamiąc się w różne kierunki, rysunkiem białych linii okrywały zielony, w garby i płaszczyzny pogięty, stok góry. Upalne słońce osypywało nieścigniony szlak wody ulewą iskier, a tu i owdzie łamiące się w falach jego promienie tworzyły ogniska olśniewających świateł. Chwilami te ogniska, wyrzucające z siebie nizkie snopy promieni, bladły lub całkiem gasły, a w błękitach wody, pod delikatnym rysunkiem drobnych fal, sunęły ciemne odbicia przepływających pod niebem chmur. Nie były to chmury natychmiastową burzą grożące, ale raczej białe obłoki, mętną szarością wydęte, wydłużające się, z brzegami przelewającemi się w coraz-to nowe linie i kształty. W cichem i parnem powietrzu, powoli i nizko sunąc, cochwila przysłaniały one, to odkrywały, rozżarzoną tarczę słońca, sprawiając tem w powietrzu zmienną grę promiennych jasności i nagłych przyciemnień. Tam, gdzie rzeka daleko przed pomykającem czółnem za bór skręcała, chmury zgromadzały się, łączyły i skłon nieba zasłaniały ścianą wełnistych, ciemnych, srebrem obrębionych kłębów.
— Może dziś deszcz, albo i burza będzie, — zauważył Jan, który na wązkiej ławeczce, w sam prawie dziób czółna wprawionej, siedział i, z pochyloną ku wodzie głową powoli wiosłem fale jej rozgarniał.
Na wysokiej, zielonej górze zniknęły ostatnie domy okolicy, a tuż za niemi góra rozszczepiała się na rozpadlinę głęboką i długą, otwierającą się od strony rzeki olbrzymim trójkątem ścian w tył odgiętych i ku szczytom rozwierających się coraz szerzej. Jan ruchem głowy wskazał Justynie parów Jana i Cecylii i napełniające go, nieprzebyte, różnemi odcieniami zieloności mieniące się, jaskrawemi barwami kwiatów i jagód nakrapiane, gęstwie roślinne.
Justyna podniosła się trochę na siedzeniu. W tym chaosie linii i barw pragnęła odkryć stary grobowiec.
— Schowany on jest przed światem, i z nijakiej strony zobaczyć go nie można, — rzekł Jan. — Chyba jesienią, kiedy drzewa i krzaki wszystkie liście swe utracą, zamajaczy on przed oczyma tego, kto tędy płynie. Czy pani nie uprzykrzyło się płynąć?
Opowiedział, że do Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz dwie drogi prowadzą. Można przeprawić się na przeciwną stronę rzeki naprzeciw dworu lub okolicy i potem dobrą godzinę iść lasem; albo płynąć trzeba dłużej, z pół godziny, i wylądować na piaskach, od których do tego miejsca i wiorsty nie będzie. Powiózł ją tą drugą drogą, bo chciał jej pokazać piaski.
— Później powiem — dodał, — dla jakiej przyczyny zechciało mi się, aby pani na tych piaskach była. Dla mojej pamięci to takie