Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 251.jpeg

Ta strona została przepisana.

Popatrzył na nią długo, dziwnie, z trochę ironicznym uśmiechem w oczach.
— Państwo myślą — zaczął, — że człowiek w prostym stanie będący uczucia swego i swoich myśli nie ma... ale może w tem jest pomyłka...
Chciał coś jeszcze mówić, ale powstrzymał się; krewkim tylko ruchem czapkę na czole poprawił i żywiej wiosłować zaczął.
— Wiem i wierzę, — z powagą rzekła Justyna.
Uśmiechnął się znowu i ręką skinął.
— Co pani wie? — trochę porywczo rzucił.
— To prawda, — odpowiedziała, i cała rumieńcem spłonęła.
Jemu we wpatrzonym w nią wzroku zagrał żal.
— Niema czego wstydzić się, ani smęcić, — łagodnie już przemówił; — tak już pani urodziła się, i uczyła się też czego innego...
W tej chwili usłyszeli żałosne skomlenie psa, oraz, przewlekłym, gapiowatym głosem wymówione:
— Dobry wieczór państwu!
O kilkadziesiąt kroków od brzegu, w malutkiem czółnie, przymocowanem do tyki w dnie rzeki utkwionej, siedział, z wędą na wodę puszczoną, Julek Bohatyrowicz, a na małym, zielonym przylądku, w wyciągniętej postawie i z oczyma w pana wpatrzonemi, czarny Sargas coraz głośniej i przeciągłej skomlił. Ten pleczysty człowiek, z wielką czerwoną twarzą i wydobywającą się z pod czapki gęstwiną ognistych włosów, w malutkiej łupince nieruchomo nad wodą siedzący, miał w sobie coś prawie fantastycznego. Wziąć-by go można było za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole.
Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym człowiek ten witał nadpływających. Widać było zresztą, że takim samym uśmiechem, szerokim, dziecinnym, rząd śnieżnych zębów ukazującym, witał on wszystko, cokolwiek na niebie i ziemi spotykał, — wzrokiem podłużnych, pełnych, szafirowych oczu, tak samo jak usta śmiejących się dziecinnie, niewinnie i przyjacielsko.
— A dokąd? — na płynącą parę patrząc, lecz najlżejszego poruszenia nie czyniąc, zapytał.
— Na Mogiłę, — odpowiedział Jan.
— Che, che, che! proszę tylko nie bawić się długo!
— A dla jakiej przyczyny?
— A dla tej, że przed zachodem słońca ulewa spadnie... che? che, che!
Czółno Jana otarło się prawie o drugie, na którem siedział śmiejący się wciąż wodny atleta.
— Czemu Sargasa do czółna nie wziąłeś?
— Przeszkadza.
— Głupie zwierzę! Mógłby przypłynąć do pana, kiedy tak już tęskni...
— Nie pozwoliłem!