Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 252.jpeg

Ta strona została przepisana.

Prędkim ruchem targnął wędę, i mała ryba, trzepocząc się u jej końca, srebrną iskrą błysnęła w powietrzu.
Jan i Justyna płynęli dalej. Jan mówił o Julku. Dziwny to był chłopak. Od dzieciństwa durniem go nazywali, ojciec nawet często go bił za nierozgarniętość, i w familii był on zawsze ostatnim, Więc też przyrósł do Niemna; zdaje się, jakby duszę swoję w tej rzece zostawiał, tak pilno mu wracać do niej, ilekroć opuścić ją musi. Rzadko też ją opuszcza. Na wodzie jada, na wodzie, albo przy brzegu, często i nocuje. Do roboty gospodarskiej nadmiar leniwy i niezdatny, ryb mnóztwo łowi, w blizkiem miasteczku je sprzedaje i pieniądze regularnie ojcu odnosi. Niemen i jeszcze ten pies Sargas — to całe jego kochanie. Kiedy trzy lata temu do wojska iść miał, to po całych dniach lamentował, jak on bez Niemna wyżyje, i traf! skurczyły mu się dwa palce u prawej ręki; ni z tego, ni z owego skurczyły się: okaleczał! Wszyscy dobrze wiedzą, co o tem okaleczeniu myśleć. Na to mu rozumu wystarczyło. Głupi niby, a chytry. Teraz za niego drugi z rzędu syn Fabiana do wojska pójdzie, i dla tej przyczyny u nich tam niezgoda w familii panuje.
— Ale ot! — przerwał sobie opowiadanie Jan, — już i piaski widać!...
Brzegi rzeki stawały się coraz uboższemi i dzikszemi. Z jednej strony, tam, gdzie przed kwadransem sielsko i malowniczo uśmiechały się szare i białe domki okolicy, a potem wielki parów wspaniale rozchylał wargi, zielonością po brzegi nalane, teraz nad nagą, gładką, czerwonawą ścianą widać było stojące rzadkie zboża, tu i owdzie ocienione krzywą wierzbą albo starą gruszą. Z drugiej strony brzeg zniżał się, do równego z rzeką poziomu spływał, a gęsty bór, nie znikał wprawdzie, lecz cofał się, jakby usuwany przez rozległe, białe, małemi wzgórzami zbałwanione piaski. Czółno wiozące dwoje młodych skierowało się ku tym piaskom, i wężowemi skrętami, prześliznąwszy się pośród wielkich kamieni, nad płytką wodą wystającemi, u lądu stanęło.
— Proszę stanąć i naokoło spojrzeć, — głosem cichszym niż zwykle rzekł Jan.
Justyna usłuchała i, zatrzymawszy się, wzrokiem dokoła powiodła. Znajdowali się wśród piaszczystego rozłogu, którego część nie bez trudności już przebyli. Podobne to było do jeziora, z jednej strony ujętego w ciemne półkole boru, a z drugiej rozdzielonego z rzeką zasłaniającem ją pasmem piaszczystych pagórków. Jak powierzchnia wody, tak piaski te pokryte były nieskończonemi łańcuchami zmarszczek, a choć z pozoru powietrze wydawało się nieruchomem, unosiły się z nich tu i owdzie nizkie tumany, które poziomym lotem, przebywając małe przestrzenie, opadały na ziemię pyłem cichym i tak miałkim, że prawie ziarnka od ziarnka rozróżnić w nim nie było można.
Bór, jakby niechętnie usuwając się w głąb widnokręgu, zostawiał za sobą szerokie pasy karłowatych, kolczastych, białością piasku przeświecających zarośli, i za niemi dopiero powoli wybijał