Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 254.jpeg

Ta strona została przepisana.

— A jakże! Pani i wiary dać nie może, jak pamiętam. Siedem lat pod ten czas skończyłem, ósmy mi szedł: to może i nie dziwno, że pamiętam.
Uszli już byli kilkadziesiąt kroków naprzód. Jan znowu twarzą zwrócił się ku pagórkowi i stanął.
— Ztąd Niemna nie widać — zaczął — ale my wtedy z tego pagórka dwie godziny, albo może i trzy, patrzyli na rzekę, którą przypływały czółna i łodzie, z jednej strony i z drugiej ludzi przywożąc. Od brzegu do brzegu zaś szedł i powracał promek na łodziach nie duży... Wszyscy przez te piaski przeszli, przejechali, i już ich widać nie było. Wieczór zrobił się majowy. Jak dziś pamiętam, księżyc dobrze już posunął się był do środka nieba i tkwił nad samemi piaskami. Cichość panowała na rzece, na brzegach tylko, w borze słowik śpiewał... Wtenczas ociec pocałował matkę, coś jej poszeptał, a potem mnie z ziemi na rękach podniósł i całować zaczął. Wprzód nigdy mnie tak nie całował, bo człowiekiem był więcej pochmurnym niżeli wesołym, i częściej w milczącem zamyśleniu pogrążał się, niż okazywał to, co miał w sobie, nie tak jak stryj Anzelm, który wesoły był, gadatliwy i cały na wierzchu. Podobno też za tę pochmurność i za to utapianie się w myślach tak nadmiar ojca mego polubił pan Andrzej. Ale wtenczas ociec, dziecko swe żegnający, w zamkniętości swojej nie wytrzymał: cisnął mnie do siebie tak mocno, że aż bolało, i mało nie tysiąc razy mnie pocałował. W tej samej minucie pan Andrzej żegnał się ze swoją żoną i ze swoim synkiem. Stała też tam panna Marta, która w tę porę młodą jeszcze była, i kiedy stryja żegnała, troszkę wprzódy święcony medalik jakiś na szyję mu powiesiła; stało i więcej ludzi różnych ze dworu i z okolicy, może wszystkich osób ze dwadzieścia. Nikt tam bardzo głośno nie mówił, ale wszyscy rozmawiali, i zrobił się z tego taki gwar, jak kiedy wiele razem rojów brzęczy. Do tego dwa konie osiodłane i pod pagórkiem tym stojące z niecierpliwości parskały, kopytami piasek grzebiąc. Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam; to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi, pomiędzy pagórkami a borem. Księżyc wprost nad piaskami świecił, a w jego światłości ociec i pan Andrzej, jeden przy drugim, na koniach równej piękności jechali. Jechali oni ani bardzo prędko, ani bardzo powoli; konie pod nimi podnosiły się równo, równo, jak przy muzyce... Nie obejrzawszy się ani razu, piaski na ukos, tędy, przejechali, i tam... widzi pani to miejsce? z oczu naszych znikli... Słowik w borze śpiewał...
Wyciągniętem ramieniem wskazywał punkt boru, ku któremu właśnie zbliżali się powoli. — W miarę zbliżania się do lasu piasek twardniał pod ich stopami; szli teraz po szeroko rozpościerających się, różowawych girlandach wrzosów. Milczeli chwilę.
— I więcej nigdy już pan ojca swego nie widziałeś?