Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 255.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Raz już tylko, po tem ostatniem rozstaniu, o nim usłyszałem. Pewno dobrze po świętym Janie, a może i około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało i gdzieniegdzie żąć je zaczynali, staliśmy w okolicy, nad samym brzegiem, gdzie... pani wie? na naszem podwórku lipy rosną. Nie dużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoich podwórkach zgromadzali się i, tak samo kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piasków obróceni, stuków i grzmotów słuchali, co tam toczyły się i turkotały, to dłużej, to krócej, to prędko, to pomaleńku, jakby z całego nieba pioruny zebrały się i w to miejsce biły. Słowik już wtenczas nie śpiewał; zato gdzieniegdzie podejmowały się z nad boru chmury wszelakiego ptactwa i, jak zwaryowane, z przeraźliwemi krzykami latały nad borem, nad rzeką, na drugi brzeg uciekając, albo też lecąc jaknajdalej, zdaje się, na oślep... Nad piaskami zaś ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a po całym borze podniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki. Ja wtedy tak przeląkłem się, że całego mnie trząść zaczęło, i mocno uczepiłem się matki, która fartuch przy oczach trzymała i przed sąsiadkami, co do niej z szeptaniem przybiegały, pocichu lamentowała. Potem jednakowoż i krzyki zamilkły... Noc nastała... Widać, że niebo chmury zaległy, bo zrobiło się bardzo ciemno. Ale pomimo nocy ludzie wciąż kupkami na swoich podwórkach stali, albo siedzieli, ku piaskom patrząc, a na miejsce tych ptasich wrzasków, które rozlegały się we dnie, po całej okolicy w ciemności nocnej rozeszły się szepty ludzkie, szumienie wiatru naśladujące. W tej cichości i w tem szumieniu posłyszeliśmy jednakże na przeciwnym brzegu rzeki wielkie pluśnięcie wody, a potem już ciche, ale ciągle jednostajne, pluskanie. Ktościś do wody skoczył, płynął, rzekę przepłynął, i zpod lip naszych widać było cień jakiś, wstępujący pod górę to prędko, to pomału, aż ostatni raz skoczył i wprost przed nami stanął. Matka przeżegnała się, krzyknęła: „Anzelm!“ — i zakręciła się na miejscu, jak nieprzytomna. Ale stary Jakób, który jeszcze wtenczas nie zupełnie był waryatem, wziął stryja za rękę, do chaty go zawiódł i światło rozniecił. Kupka też ludzi wcisnęła się do chaty. Mnie znowu trząść zaczęło, kiedy na stryja spojrzałem. Jezu drogi! jak on wyglądał! Twarz miał czarną jak u Murzyna i tylko oczami wilczemi błyszczącą, odzież calutką w dziurach, rękę jednę opuszczoną i bezwładną, a z włosów i odzienia woda mu potokami ciekła. Dyszał tak, że słowa wymówić nie mógł i tylko kiedy-niekiedy stękał, jakby w nim co pękało. Ludzie koło niego szeptali, pytali, nawet go za ręce i odzież targali: on nic! Raz tylko na mnie spojrzał, i łzy potokiem ściekły mu po uczernionej twarzy. Za kołnierz od koszuli mnie schwycił i tak nagle do siebie przysunął, że aż krzyknąłem ze strachu. A potem zaczął do mnie mówić... Z początku niewyraźnie mówił, i zrozumieć nie mogłem: ale potem, nie wiem czemu, zrozumiałem, że on mnie każę do dworu korczyńskiego lecieć, do pana Benedykta, który teraz w domu siedzi, i powiedzieć jemu... „O, Jezu drogi... powiedz ty jemu, że pan Andrzej