Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 256.jpeg

Ta strona została przepisana.

tu!...“ i na czoło sobie pokazał... „A twój ociec tu!...“ i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył; „Obudwóch niema!.. i spytał się mnie: „Zrozumiałeś?“ Zrozumiałem... Zrozumiałem tak dobrze, że do dziśdnia...
Do dziś to wspomnienie rwało mu głos w piersi, która przecież innym razem tak rozgłośne pieśni na pola rzucała.
Oboje nie spostrzegli, że już znajdują się w lesie; nie widzieli dokoła siebie drzew, świateł i cieni; nie słyszeli szczebiotu ptactwa, który nad niemi rozlegał się coraz głośniej.
On szedł z nizko pochyloną głową, w ziemię patrzył i o towarzyszce swej całkiem w tej chwili zapominać się zdawał. Ona, przeciwnie, ku niemu zwrócona, ani na chwilę nie spuszczczała z twarzy jego swych szarych źrenic, które zpod czarnych rzęs i brwi gorzały ciekawie i chmurnie.
— Żałość mnie wtenczas ogarnęła taka, że o strachu zapomniałem. Do dworu drogę znałem dobrze, ociec mnie tam z sobą brał i panna Marta często po mnie przysyłała: niedługa droga. Do dworu tedy leciałem w ciemności i od płaczu zataczałem się, ale leciałem, aż do sieni wpadłem, gdzie lokaj stał i z początku puszczać mnie dalej nie chciał; ale, dziecko całe we łzach obaczywszy, puścił. Ja przez salę stołową i drugi jakiś pokój do gabinetu pana Benedykta wleciałem i, wprost przed jego nogami na ziemię padłszy, głośno zawyłem. On stał pomiędzy kominem, na którym ogień palił się, i biurkiem, którego wszystkie szuflady powysuwane były. Więcej ja cień jego na ścianie niż jego samego zobaczyłem, i zdało się, że na tym cieniu wszystkie włosy, jakby rozrzucony snop zboża, zjeżone stały. Nachylił się, poznał mnie i na nogi postawił. „A co?“ — zapytał. Ja jemu, tchu od płaczu nie mając, tyle tylko: „Stryj powiedzieć kazał, że pan Andrzej tu!..*“ i na czoło sobie pokazałem; „a mój ojciec tu!...„ i na piersi sobie pokazałem. I dołożyłem jeszcze: „Obudwóch niema!“ Tylko co zaś te dwa słowa wymówiłem, jak rozejdzie się po pokoju jakiś krzyk okropny, ni to ludzki, ni to zwierzęcy: i wtenczas dopiero obaczyłem, że w kąteczku pokoju pani Andrzejewa jak martwa kłoda zwaliła się z kanapy, czy z krzesła, na ziemię... zwaliła się i leżała z twarzą do sufitu obróconą, a taką białą jak kreda, z oczyma zamkniętemi. Pan Benedykt tylko obudwoma rękoma za głowę złapał się, tasiemkę od dzwonka tak mocno targnął, że mu w rękach została, i, jak tylko do pokoju panna Marta wbiegła, panią Andrzejową jej pokazał, a sam pędem z domu wypadł i prosto do okolicy biegł. Ja też za nim biegłem, ale dopędzić go nie mogłem, bo już i zmęczony byłem... więc kiedy do chaty naszej wszedłem, pan Benedykt i stryj z sobą rozmawiali, a tego, co mówili, nie słyszałem. Jednom tylko to posłyszał, że pan Benedykt zapytał się: „A Dominik?“ Stryj zaś znak taki około rąk i nóg zrobił, jakby je czemś wiązał, i stał ciągle plecami do ściany przyparty, z jedną ręką bezwładną, a drugą sobie po uczernionej twarzy, jakby w nieprzytomności, wodząc. Nogi pod nim trzęsły się i z włosów jeszcze po kropelce woda ściekała. Pan Benedykt nie krzyknął, nie zapłakał, tylko do okna po-