Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 257.jpeg

Ta strona została przepisana.

szedł i, w nocne ciemności patrząc, kilka razy, takim głosem jak człowiek w momencie konania będący, imienia boskiego wezwał...
— Straszne historye! — szepnęła Justyna.
Jan, jakby obecność jej w tej chwili sobie przypominając, nagle zwrócił się ku niej i długo patrzył na kilka łez, które, jedna za drugą, cicho i powoli, z pod rzęs jej spuszczonych stoczyły się na policzki. Przed siebie potem spojrzał i żywym ruchem ramienia jej dotknął:
— Niech pani stanie i popatrzy!
Stanęła, i w tej chwili dopiero spostrzegła, że znajduje się w głębi boru. W tej chwili też poraź pierwszy do słuchu jej dostał się ogromny gwar ptactwa, który od początku lasu rósł, wzbierał, a tu wybuchnął niepodobnym do rozplątania chaosem dźwięków. Zarazem ogarnęły ją mocne wonie smoły, jałowcu, cząbrów, zmieszane z wilgotnym i cmentarze przywodzącym na pamięć zapachem, który wydaje z siebie, wiecznym cieniem osłoniona, białą pleśnią kwitnąca ziemia.
— Niech pani przed siebie patrzy, — powtórzył Jan.
To, co jej ukazywał, było rozległą polaną, czy łąką leśną, objętą regularnem i ściśle zamkniętem kołem falistych wzgórzystości, po których pięły się i spływały coraz gęściej tłoczące się i plączące z sobą stare sosny, jodły i młode zarośla. Miejscami szerokie, aż do ziemi opuszczające się gałęzie jodeł i bujające dokoła nich, mnóztwem sęków zjeżone i girlandami szorstkich widłaków oplątane, młode zarośla jodłowe tworzyły długie ściany i grube kolumny zieloności, tak ciemnej, że prawie czarnej. Gdzieindziej sosny wysmukłe, proste, gładkie, u szczytów swych dopiero korony gałęzi rozpościerające, podnosiły się z nad kobierca, wyhaftowanego w przedziwne wachlarze paproci i przedziwniejsze puchy mchów różnobarwnych. Te paprociowe linie strzępiaste, wzajem na sobie spoczywające, lekkie, choć ogromne, wszystkiemi odcieniami zieloności umalowane i te, wyglądające z pod nich, lub całkiem je zastępujące, mchy seledynowe, brunatne, siwe, z niepojętą delikatnością w miryady drobniuchnych gałązek wyrzeźbione, słały się daleko, jakby w nieskończoność, znikając pod gęstwinami i odrodzonem morzem wypływając znowu na przezroczyste przestrzenie boru. Na przezroczystych przestrzeniach, w rozległym półcieniu, po gładkich pniach sosen, po mchach i paprociach, w górze, u dołu, wszędzie, biegały, goniły się, ślizgały, tu pożarem wybuchały, tam rozbijały się w goje iskier, smugi, potoki, strzały światłości słonecznych. Wydawało się to świetną, zawrotną, w tajemnicy i milczeniu odbywającą się grą jasnych i mrocznych geniuszów lasu.
Ale na otoczonej lasem polanie gier tych nie było. W górze zaokrąglał się nad nią błękit nieba, nieustannie przysłaniany sunącemi pod nim chmurami; w dole okrywała ją przyćmiona płachta słonecznego blasku, przerywana długiemi, nieruchomemi słupami cieniów, padających od jodłowych gęstwin. Wysłaniem jej była trawa nizka i nierówna, którą zrzadka usiewały liliowe cząbry i brunetki, białe krwawniki, drobne pączki dzięcieliny i nieśmiertel-