Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 258.jpeg

Ta strona została przepisana.

ników. Brzegiem rosły i ku środkowi wybiegały krzaki jałowców,, twardemi jagodami, niby czarną, połyskliwą rosą osypane, albo czerwonawą rdzawością, tu i owdzie, od ciemnej zieleni, nakształt krwistych plam, odbijające. Z suchych, kolczastych gałęzi jałowcu wychylały się żółte kwiaty wilczej paszczy i wypełzały, daleko po ziemi ciągnące się, girlandy mnóztwa odmian powojów, bluszczów i widłaków. Tu i owdzie pod krzakami i śród nizkiej trawy, czerwieniły się i żółciły grzyby najszczególniejszych kształtów, lub, woń stęchlizny z siebie wydając, bielała pleśń ziemi. W głębi, pod ciemną kolumną kilku splecionych z sobą jodeł, słupem padającego od nich cienia okryty, wznosił się niewysoki pagórek, mający kształt podługowaty i łagodne stoki, niby wał, niby kurchan, widocznie rękami ludzkiemi usypany i, jak cała ta polana, nizką, w nierówne kępy pogarbioną trawą obrosły.
Jan w milczeniu pagórek ten Justynie ukazał; ona też, milcząc, skinęła głową: wiedziała, że to zbiorowa mogiła.
— Ilu? — zapytała zcicha.
— Czterdziestu — odpowiedział i kroku przyśpieszył.
Suche, czarne szyszki pod stopami ich zatrzeszczały, kiciasty ogon uciekającej wiewiórki zaszeleścił w jodłach, kos gwizdał donośnie, trochę dalej szczygły zanosiły się od śpiewu, jeszcze dalej gruchały gołębie i tętniały we wszystkich stronach rytmiczne stukania żołn i dzięciołów. Zkądeś, z wielkim szelestem skrzydeł i przeraźliwem ćwierkaniem, wzniosła się chmura drobnych leśnych wróbli; krasnoskrzydła sójka błysnęła błękitem i na gałęzi sosny usiadła; w powietrzu, jak w kadzielnicy olbrzymiej, głuszone zapachem pleśni, kipiały wonie jałowcu, smoły i cząbru.
Kiedy Jan i Justyna stanęli u Mogiły, na której gdzieniegdzie bujały proste i wysokie łodygi kampanuli, mające, zda się, tuż, tuż, przy najlżejszym powiewie, w delikatne, liliowe dzwonki uderzyć, Jan, z głową odkrytą, u stóp mogiły stojąc, zwolna wymówił:
— Zupełnie jak w pieśni:

„Chyba czarny kruk zakracze,
Czarna chmura dżdżem zapłacze...“

Kwadranse upływały, godzina prawie minęła: a Justyna siedziała jeszcze na stoku mogiły, zatopiona w myślach i uczuciach prawie zupełnie dla niej nowych.
Dziecko czasu, ciągnącego się pasmem ciężkiem i szarem, najdalszem wspomnieniem nie sięgała ona żadnej z tych strzelistych i ognistych chwil, które serca, nawet maluczkich, obejmują pożarem i rzucają w górę. Kolebka jej stała już w zmroku i milczeniu, przerywanem tylko szemraniem nizko, nizko przy ziemi krzątających się interesów powszednich i jednostkowych, lub skargami podobnemi tym, któremi płaczą wiatry w ciasnych przestrzestrzeniach zamknięte. Rosła w atmosferze trosk i klęsk, domowemi ścianami ogrodzonych; dojrzewała w kole rozkoszy i strapień,