Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 262.jpeg

Ta strona została przepisana.

dzeń; może jeszcze z jakichś myśli i dążeń czasu, które ją zdala owionęły; może nakoniec z tego, że była dumną. Ci, pośród których żyła, oskarżali ją o dumę: słusznie. Była istotnie tak dumną, że głęboko upokarzały ją otrzymywane łaski i przysługi, których niczem odwdzięczyć nie mogła, nadewszystko zaś — dni i lata, które upływały marnie, bezczynnie. Porównywała siebie czasem do kamienia zalegającego darmo kawał pola, na którem-by wyróść mogła jakaś garść plonu. Wstyd i nuda! Ciężką nudą przejmowała ją co rano myśl o dniu, który rozciągał się przed nią pustym, bezcelowym szlakiem; z ciężką nudą co wieczór kładła się do spoczynku. Czuła w sobie często bunt młodości, zdrowia i sił, które ją porywały, prawie niosły, ku jakimś żywym i trudnym wysiłkom ciała i ducha. Pragnęła iść, biedź, komuś w czemś dopomagać, na celu, coś mieć, ku czemuś zmierzać; pragnęła czasem choćby kamienie z miejsca na miejsce przenosić, choćby piłę żelazną pochwycić i drzewo nią przerzynać: byle tylko na cokolwiek przydać się mogła, byle rozgrzać stygnące dłonie, a ochłodzić rozgorzałe czoło!...
Ale w jej położeniu i otoczeniu nie było dla jej sił i chęci miejsca żadnego. Stary ojciec wprawdzie potrzebował niekiedy jej usług, ale drobnych, niewiele czasu zabierających, z których najważniejszą było wspólne z nim granie. Zresztą, wszyscy w Korczynie oddawali się swym zajęciom, nie potrzebując i nie przyjmując jej udziału. Ilekroć przemocą prawie wedrzeć się w nie chciała, czuła się zawsze tem, czem-by być mogło piąte u wozu koło. Nikt nawet w niej nie przypuszczał tej potrzeby duszy, nikomu to na myśl nie przychodziło. Była ubogą krewną domu, mogącą jeszcze wyjść za mąż, i czemże więcej być mogła? Dla zajęcia czasu miała książki, fortepian, przechadzki po ogrodzie, wizyty sąsiadów: czegóż więcej potrzebować mogła?
Potrzebowała jednak, tak dalece, że po razy kilka niepokoiła ją myśl opuszczenia Korczyna i udania się gdzieś daleko, do jakiego miasta, w którem-by znalazła pracę, niezależność, pełnię dni i cel życia. Ale, najprzód, miałaż z sobą na walkę i biedę zabierać ojca, tego rozpieszczonego starca, który w Korczynie czuł się jak w raju? albo go pozostawić na barkach krewnych, którzy sami wcale wolnymi nie byli od trosk i ciężarów? potem, dziecię wsi, rozłączenia z nią lękała się tak, jak gwałtownego rozłamania życia na dwie połowy. Baz tylko z panią Emilią była w wielkiem mieście, które sprawiło na niej wrażenie ciasnoty, zaduchu, zamętu nierozwikłanego, blasku, niemającego dla niej ponęty żadnej. Nie znała świata, jego stosunków i wymagań; do rzucenia się w jego chaos i boje brakowało jej odwagi. Nakoniec, i zdolnościom swym tak dalece nie ufała. Nie należała do tych, którzy wyobrażają sobie, że wszystko potrafią; ani do tych, którym rojenia o stanowiskach wysokich sił i odwagi dodają. Namyślała się więc, wahała, wpadała w głuche bunty i martwą apatyą, a dni i lata, jak błyszczące, lecz wewnątrz puste, paciorki, staczały się w przeszłość...
O wszystkiem tem mówiła coraz prędzej, żywiej, wzbudzoną falą wyrzucając z ust zwierzenia, których dotąd nie czyniła nigdy