Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 263.jpeg

Ta strona została przepisana.

przed nikim. Coraz śmielszą stawała się i coraz szerzej duszę otwierała, bo widziała, czuła, że ten, do kogo mówiła, słuchał jej także wszystkiemi siłami duszy i rozumiał ją wybornie.
Mimowoli ku niej pochylony, z wytężonym słuchem, ze skupioną uwagą, Jan czynił głową znaki potwierdzenia i zrozumienia.
— A tak! — wymawiał. — A jakże!... Naturalnie! To wszystko prawda!...
Raz, gdy umilkła, z namysłem rzekł:
— Wszystko to prawda. Smętnie to i wstydno bogactwa używać, a nie swego; wysoko stać, a nie na swoich nogach; młodym i silnym być, a jak, w zgrzybiałej starości, żyć w wiecznem odpoczywaniu...
Innym razem, jakby do siebie samego, przemówił:
— Ani ptak, ani mysz... jak nietoperz!
W ten sposób uplastycznił przed sobą to zmieszanie bogactwa i ubóstwa, oświaty i nieuctwa, dość wysokiego stanowiska społecznego i zupełnej życiowej nicości, które ona w sobie przedstawiała. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zupełnie, tak nawet subtelnie zrozumianą, jak przez tego człowieka, który do jej życia i położenia przykładał miarę pracowitości i niezależności własnej. Powiedział nawet, że nie pojmuje, jak ona taką mękę wytrzymać może; bo gdyby jemu kazano po dniach całych z założonemi rękami siedzieć, kawałka chleba, dachu, surduta, z cudzych rąk wyglądać, utopiłby się niezawodnie, albo na pierwszej gałęzi powiesił.
— Dziecko, albo stary, to co innego; ale jak pani do tej pory tak wyżyć mogła?... dziw mnie bierze... bo, chwała Bogu, zdrowie i siła aż biją od pani, i zdaje się, choć wiadra z wodą na plecy zarzucać, to-by poniosła pewno...
Zaśmiała się i odpowiedziała, że najpewniej wiadra z wodą dźwigać-by zdołała, skoro je dźwiga Antolka, dziecko jeszcze prawie i o połowę od niej szczuplejsza.
Ale on, choć nie pojmował możności takiego życia, za winę go jej nie poczytywał. Tak już urodziła się i tak już zwyczaje ludzkie zrządziły, że stała się, jak nietoperz, ni-to myszą przy samej ziemi biegającą, ni-to ptakiem kołyszącym się pod obłokami. Dawno domyślał się, że nie była szczęśliwą; od ludzi i to i owo o niej słyszał. Co słyszał? nie powiedział tego wyraźnie, ale raz ręką gniewny gest uczynił i pomimowoli wybuchnął:
— Ot! nie przyrodził się do ojca swego ten pan Zygmunt Korczyński!...
Urwał, zmieszał się, strwożony czy jej nie obraził, i z odwróconą od niej twarzą nieśmiało wytłómaczył, że ludziom gąb pozatykać nie można: gadali, a on dziwił się i przez ciekawość przypatrywać się jej zaczął, ile tylko razy zdarzyło się mu ją widzieć. A zdarzało się czasem. Ona go nie widziała; on ją widywał, to w kościele, to znowu kiedy z panną Martą, albo z gośćmi na spacer szła. Popatrzył tedy na nią raz i drugi przez ciekawość, a potem wiecznie już patrzeć-by żądał, i ilekroć zobaczył, serce dzwo-