Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 264.jpeg

Ta strona została przepisana.

nem w nim uderzało. Czyż on wie dlaczego tak było? Może i nikt na świecie nie doszedł jeszcze i nie wytłómaczył, co w jednym człowieku dla drugiego taką przyjaźń wznieca, że gdybyś i widłami od siebie ją odpychał, powróci. Zdaje mu się jednak, że pierwszą przyczyną jego dla niej przyjaźni było to, że smętek i ubolenie w niej rozpoznał. Twarz człowieka zdradza to, co się w sercu kryje. Nieraz myślał sobie, że Pan Bóg dał jej tyle piękności i wysoko ją postawił, a szczęścia nie dał. A ile razy o tem pomyślał, jakby roztopiony łój do serca mu kapał, taką boleść w niem uczuwał i taką łzawość. Gdyby był mógł, byłby wszystko porzucił i na koniec świata skoczył po wodę gojącą dla niej — tak jej żałował. Ale o takiej wodzie bajki tylko gadają, i niema jej na świecie. Więc tylko, ile razy ją zobaczył, cały dzień potem albo śpiewał, albo miał ochotę zaśpiewać tę piosnkę:

Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat;
Bączki załamała, oczka zapłakała —
Zmienił się jej świat.

Raz już, kiedy-to ją wracającą z kościoła spotkał na drodze z panną Martą, popłynął ze stryjem na Mogiłę i z przeciwnego brzegu zobaczywszy w oknie stojącą, nie mógł wytrzymać i tę piosenkę do niej zaśpiewał. Ale pewno ona wtedy ani patrzyła na niego, ani słuchała tego, co śpiewał...
Owszem, widziała go, pieśń, którą śpiewał, słyszała, i od tego właśnie dnia zapamiętała i rysy jego, i głos tak wyraźnie, że potem, spotkawszy go orzącego w polu, poznała odrazu.
— Nie może być! — z wybuchającą na twarz radością zawołał, — to pani choć raz okiem na mnie rzuciła! a ja wtenczas myślałem, że nigdy tego szczęścia nie dostąpię!
Pochylił się trochę, w twarz jej spojrzał, i taki ruch uczynił, jakby rękę jej chciał pochwycić. Ale, dotknąwszy tylko rękawa jej sukni, ramię w dół opuścił, wyprostował się i z głębi piersi odetchnął. Zarazem, jak najczęściej bywało, kiedy uczuwał się zmieszanym lub wzruszonym, przelotne spojrzenie rzucił w górę. Justyna w tej chwili ku niemu wzrok podniosła i już go przez kilka sekund nie spuszczała. Spostrzegła, że gdy tak patrzył w górę, błękitne oczy jego wydawały się nalanemi po brzegi roztopionem srebrem.
Wtem stanęli. Przed stopami ich, blado-żółtym pasem zieloność trawy i mchu przerzynając, wśród grubej warstwy białych trzasek, leżała nawpół obrobiona gruba kłoda drzewa.
— A! — stając przed tą przeszkodą, zadziwił się Jan: — w tamtę stronę idąc, nie szliśmy koło tej kłody!
— Nie szliśmy, — potwierdziła Justyna.
Rozejrzał się dokoła.