Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 267.jpeg

Ta strona została przepisana.

przenosi: jednę, że łąk i wypasów zamało ma, a drugą, że woda nadmiar krwawa. Zresztą, praca około gospodarstwa nie Bóg wie jaka; człowiek się nią nadwerężyć nie może. Bywają czasy harowania i czasy odpoczywania, — w zimie, naprzykład. Robota i wtedy jest, ale nie ciągła; wieczorami to już chyba on sam koło stolarstwa majstruje; inni sieci na ryby wiążą; jest jeden, co obuwie szyje; zresztą, zbierają się po takich domach gdzie świetlice największe, grają na harmonikach i skrzypcach, śpiewają, czasem tańczą, czasem czytają. Czytaliby więcej i częściej, ale te książki, co u stryja są, dawno poprzeczytywane, a inne...
Tu przerwał mówienie i niespokojnie obejrzał się za siebie Z głębi boru leciał i kulą w powietrzu toczyć się zdawał szum do głuchego turkotu podobny. Wierzchołki sosen zakołysały się i gałęźmi jak wachlarzami poruszyły; na dno lasu, niby welon z ciemnej krepy, spadł zmrok szarawy, wszędzie jednostajny i gdzieniegdzie tylko smugami krwistych świateł błyskający. Ptactwo znieruchomiało, ucichło, zrzadka tylko odzywając się urywanem ćwierkaniem; miarowe pukanie dzięciołów i żołn ustało; w krzakach i pod paprociami słychać było pośpieszny szelest owadów; wiewiórka, wbiegająca na wysoką sosnę, zatrzymała się w połowie drogi i, na sęku zawieszona, z odwróconą głową, czarne, zlęknione oczy w pociemniałą ziemię utkwiła. Nad kołyszącemi się czołami i powiewającemi gałęźmi drzew niebo usłało się puszystą, wzdętą szarością; wrony pod niem chmurą przeleciały, przeraźliwie zakrakały i skryty się wśród ruchomych szczytów, nagle milknąc przed toczącym się w głębiach boru szumem i turkotem.
Jan niespokojnie na Justynę spojrzał.
— Burza nadlatuje. Czy pani nie lęka się? — zapytał.
Odpowiedziała, że trwogi najmniejszej nie czuje, i ciekawie rozglądała się w szczegółach ponurego w tej chwili obrazu przyrody. Jednak wywierał on snadź na nią wrażenie obawy, czy przygnębienia, bo zbladła trochę i pod muślinową suknią dreszcz przebiegł jej ciało.
Jan rozpaczliwym gestem rękę do głowy poniósł
— Głupiec czy waryat ze mnie! — zawołał, żeby w lesie zbłądzić i panią na trwogę, albo i na przeziębienie, narazić...
Wnet jednak poskromił wzruszenie i zimną krew odzyskał.
— W lesie pozostać na żaden sposób nie można, bo zaraz wicher gałęzie z drzew strącać zacznie, a niejedno, cieńsze, to i z korzeniami z ziemi wyrzuci. Lepiej już płynąć. Z wodą czółno strzałą popłynie... Minut dziesięć i pod okolicą staniem. Ulewy może nie będzie, albo bardzo krótka, bo chmury ptakami lecą, a choćby i była, lepiej dostać na głowę wiadro wody niż sosnę. Chodźmy prędko!
Ostatnie dwa wyrazy nagląco wymówił i, wziąwszy rękę Justyny w swoję, ku brzegowi lasu biedź prawie zaczął. W parę minut stanęli na wązkiem, kamienistem wybrzeżu, za którem rzeka, tak jak niebo ciemna, gwałtownym wiatrem gnana, toczyła fale