Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 270.jpeg

Ta strona została przepisana.

nię jej tylko przejął wilgocią. W zamian mokre włosy zdwojonym ciężarem na kark jej spadały. Wstrząsnęła głową; luźny i w czasie burzy więcej jeszcze rozluźniony węzeł rozwinął się i czarną wilgotną falą okrył jej plecy. Może sama nie czuła tego, że była w tej chwili zalotną. Ale on do tych opadłych, falistych zwojów przylgnął rozgorzałemi oczyma, i o krok za nią cofnięty, rękę ku nim wyciągnął... cofnął ją, wyciągnął znowu, aż lękliwie dotknął ich, miękkiej, błyszczącej gęstwiny.
— Ze też to Pan Bóg takie cudności stwarza!
Szept ten razem z jego gorącym oddechem ucho jej musnął; na włosach uczuła dotknięcie jego ręki... W tył mocno głowę odgięła i nieruchoma stała, z twarzą różową, a wzrokiem utkwionym w szeroki pas złoty, który pod tarczą słońca zdawał się na oścież roztwierać błękitne niebo.
Na tem tle złotem zamajaczyły białe, skrzydlate plamy, lecące nad rzeką, to niżej, to wyżej, ku zielonej górze. Były to ptaki dziwne i piękne, duże, niepokalanie białe, szeroko-skrzydłe, z dziobami i nogami ognistej barwy. Ze dwadzieścia ich było; wyglądały jak napowietrzne lilie, o ognistych łodygach i prętach. Od stóp zielonej góry wzbiły się wysoko, i ciężkie, milczące, poważnym, lekko szumiącym lotem popłynęły dalej, dalej, z nad wody spłaszając malutkie wobec nich i trwożliwie przed niemi uciekające rybitwy. Justynę ciekawość o parę kroków naprzód rzuciła. Wydała okrzyk zdziwienia; pierwszy raz w życiu ptaki te widziała.
— To są morskie wrony — zmąconym głosem wytłómaczył Jan, — czasowe u nas ptaki i rzadkie. Nie każdego roku przelatują one tędy; podczas i kilka lat ich nie widać, potem pokażą się znowu, przelecą i polecą Bóg wie dokąd!
Z zadumą za śnieżnemi ptakami okiem rzucił.
— Ciekawość podczas człowieka ogarnie dowiedzieć się czego o tych stronach dalekich, do których ptaki latają... Żeby choć w książce albo w rozpowiadaniu jakiem zobaczyć te morza, te kraje, te cudności i dziwy...
— Razem o nich czytywać będziemy. Czy dobrze?
Wszystkie promienie słońca w źrenicach mu zaświeciły.
— Żebyż to kiedy nastąpiło! Żebyż to, doprawdy!...
Wiatr powiał; topól zaszumiała i strząsnęła na nich krótką ulewę kropli. Roześmieli się oboje głośno, jak dzieci.
— Chodźmy do chaty! — zawołał Jan.
— Chodźmy! — ochotnie powtórzyła Justyna.
Szereg lip na podwórku Anzelma i Jana stojących raz jeszcze osypał ich chłodną rosą, nim stanęli przed otwarłem oknem przeciwka, czyli izdebki, którą Anzelm „celą“ swoją nazywał.