Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 280.jpeg

Ta strona została przepisana.

wspierając, w milczeniu słuchała mowy jego powolnej, częstemi milczeniami przerywanej, w części tylko zwróconej ku niej, a daleko więcej do smutnych półgłosem bolesnych myśli i wspomnień podobnej.
— W książce jednej wyczytałem: „Jak muchy padną w boju syny ludzkie...“ Taka to już być musi kondycya nasza, ale serce człowieka podczas za słabe bywa, żeby ją cierpliwie i pokornie przenieść. Widać zamało cierpliwy i pokorny byłem, bo kiedy już te rzeczy obróciły się na złą stronę i zaćma nieprzenikniona świat ogarnęła, zacząłem doświadczać nieścierpliwego żalu i gniewu, sam nie wiedząc nawet przeciw czemu i przeciw komu ten gniew obrócić. Odżałować tego, co przeminęło, nie mogłem, ani też przywyknąć znów do zwyczajnego życia, od którego, jakby na skrzydłach, mnie odniosło. Co dawniej miłe było — obrzydło; co bawiło i radowało — wydało się samą marnością. Pójdę, bywało, z pługiem w pole i tylko wspominam, co w tamtych złotnych domach widziałem i słyszałem; twarze różne, postępki, sprzeczki i zdania wspominam i z pamięci swojej umyślnie je wybieram, podobnie jak skąpiec dukaty za skrzyni wybiera, oglądając je i lubując się niemi. Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestoję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy, bywało, wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. „Czy oni powaryowali?“ — myślę sobie, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, — a im więcej oni weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tym swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią, w ciemności nocnej, białemi płatami pada. Co nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: „Wieczne odpoczywanie, racz im dać, Panie’.“ Co nową pieśnię kto zawiedzie, to ja znów: „Wieczne odpoczywanie!“ Co głośniejszym śmiechem kto wybuchnie, w mojej głowie rozlega się: „Wieczne odpoczywanie!“ Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śniegiem padającym idę, a w chacie... Chryste! miejsce po bracie jednym już i zastygło, żonka jego już po drugich weselnych godach; tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego, który mu na tym świecie pozostał...
We drzwiach bokówki ozwał się szelest: Jan stał na progu, plecami o drzwi oparty, z ramionami na piersi skrzyżowanemi. W cieniu postać jego rysowała się w liniach prostych i wyniosłych. Cała świetlica pogrążona była w cieniu, bo mała lampa, na olchowej komodzie stojąca, słabe rzucała światło, i tylko wązki jej promień spływał na ciemną kapotę Anzelma i na połyskliwe, rozpuszczone włosy Justyny. Po długiem milczeniu Anzelm półgłosem i powoli znów mówić zaczął:
— Każdemu jednakże strworzeniu dany jest zmysł ratowania się i od ostatniej zguby ubiegania. Tak i ja, w jednem miejscu ratunek dla siebie postrzegając, do niego się udałem. Nie miałem wtenczas więcej nad lat trzydzieści: nie dziwno tedy, że kochanie