Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 285.jpeg

Ta strona została przepisana.

w znajdujące się pod nim małe sklepienie. Ale, usiłując pochylić się do samej ziemi, równowagę stracił i całym ciężarem wyschłego, kościstego ciała na podłogę runął. Najbliżej upadającego znajdująca się Justyna, najprędzej znalazła się przy nim i pochylona zręcznym ruchem głowę jego już podnosiła, gdy rubasznem i wyraźnie rozgniewanem ramieniem odtrąconą się uczuła.
— Za pozwoleniem, proszę dziadunia mego nie ruszać... ja już sama dam rady... Już co się tycze dziadunia, to on pewno do mnie należy! — prędko i plączącym się ze wzruszenia językiem zagadała Domuntówna.
Jednocześnie, z niepospolitą siłą, dziadka z ziemi podniosła, popędliwym gestem usuwając Jana, który chciał przyjść jej z pomocą.
— Niech pan Jakób uspokoi się, — przemówił Anzelm. — Pacenki niema; ani tu, ani nigdzie niema, bo on już dawno z tym światem rozstał się.
— Niema? — wspierając się na kiju i jeszcze cały drżący, zapytał starzec; — czy doprawdy niema? czy słowo honoru?
— Słowo honoru! — uroczyście przemówił Anzelm. — Ot, niechaj pan Jakób spokojnie sobie usiędzie i grzecznie z nami pogada...
W tej samej chwili Jan do Justyny szepnął:
— Nadmiar-bym chciał, aby on przy pani opowiedział jednę historyą, o dwunastym roku... która zdarzyła się z jego bratem, kiedy tu Francuzi byli... On dużo ciekawych historyi pamięta...
Anzelm szept synowca może usłyszał, może też wiedział, czem najłatwiej starca zupełnie już uspokoić można, bo, posuwając ku niemu krzesło, przemówił:
— Proszę usieść, bardzo proszę. Ciekawość mnie bierze: czy też pan Jakób pamięta jeszcze tę historyą, co to bratu Franciszku wydarzyła się w dwunastym roku?... A może już o niej zapomniał!
Na pomarszczoną, ceglasto-różową twarz starca spłynęła taka sama łuna odradzającej się i rozczulonej pamięci, jak wtedy, kiedy mu Anzelm wspomniał o grobowcu Jana i Cecylii. Zdawać-by się nawet mogło, że nogi jego nabrały nagle większej mocy i odżyło całe ciało, bo, nie zważając na podawane sobie krzesło, wyprostował się, obie ręce na kiju wsparł, czoło podniósł, ku sufitowi spojrzał.
— A jakże — zaczął, — a jakże! Pamiętam... ho, ho! jak-by to wczoraj zdarzyło się... Najstarszy był... pięciu nas było... ja najmłodszy, a Franuś najstarszy... może mnie dziesięć lat było, a jemu dwadzieścia, kiedy pan Dominik Korczyński, pana Stanisława, teraźniejszego dziedzica Korczyna ociec, do legionów go zwerbował; przy Napoleonie obadwaj wojować poszli... Z pana Dominika dobry był kamrat... dobry... ja o tem wiem... bo prawie we trzydzieści lat potem i sam z nim na wojnę chodziłem... Nad Franiem naszym, starszym będąc, opiekę rozciągał, i przez listy my o jego powodzeniach i promocyach wiedzieli... Aż tu dwunasty rok przyszedł... Francuzi idą! Ociec mówi: „Pewno i Franuś nasz z nimi idzie.“ A matka głową kiwa i odpowiada: „Pewno idzie! Może i do nas