Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 286.jpeg

Ta strona została przepisana.

zajdzie! Może my jego jeszcze raz przed śmiercią obaczymy!...“ — „Może i obaczymy.“ — mówi ociec... Czekali jego, spodziewali się... Matka najmniejszym czasem w pole na drogę wychodziła, a my, młodsi bracia, tylko co oczu nie powyślepiali, brata oficera wyglądając.
Gdy stary to mówił, Jadwiga nie spuszczała z Justyny oczu, które coraz więcej zapalały się i roziskrzały. Nie dosłyszała tego, co Jan do niej przed chwilą szepnął, ale spostrzegła dobrze, że kiedy się nachylił ku niej, na ustach miał taki uśmiech, jakiego ona nie widziała u niego nigdy, a ciągle patrzył na jej rozpuszczone włosy; zdawać się mogło, że, poprostu, oczu od nich oderwać nie zdoła.. Justyna zaś słuchała go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z którego biły promienie cichej, jakby nieśmiałej, radości. Z trochę jeszcze dygocącym, ale coraz wzmagającym się i czystszym, głosem opowiadającego starca złączył się gruby szept jego wnuczki. Zdawać się mogło, iż szeptem mówiła dlatego, że trudno jej było wydobyć głos ze wzburzonej piersi, lub też, że sama lękała się tego, co mówiła.
— Aaaa! — nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się, — czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?... Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe, albo w jednych koszulach chodziły!
Justyna, w opowiadanie starca wsłuchana, może złośliwych słów dziewczyny na słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy... Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale, przygryzłszy wargi i ramiona u piersi krzyżując, w milczeniu plecami ku niej się zwrócił.
Starzec prawił dalej:
— Tak my, w zaciszku naszym siedząc, wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też, często sypiąc, płoty zasypywał i góry, albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś za nim szli w pole... już i nie pamiętam czego... Przez całą noc zawierucha, była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa-byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród, w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego... ni to goły pień, znagła wyrosły tam, gdzie go wprzódy nie było, ni to drzewniana figura, do płotu plecami przyparta. — „A co tam takiego stoi?“ — mówi ociec. — „Nie wiemy,“ — odpowiadamy. — A matka, za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaścić w pole i na drogi parła, powiada: — „Może to, nie daj, Boże, człowiek zmarzły!“
Wszyscy my poszli prędzej, tylko matka, nie zdążywszy iść razem z nami, w tyle ostała. Przyszliśmy w to miejsce, pojrzeli, i o mało co ze strachu na ziemię nie popadali — „Toż to człowiek!“ —