Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 289.jpeg

Ta strona została przepisana.

ręką u zaostrzonego wąsika, a drugą na kłębie złożoną, w kącie izby stanął i ciekawie na Justynę popatrzył.
Antolka z dzbanka do flaszki ciepłe jeszcze mleko nalewała.
— Może Justynka świeżego mleka wypije? proszę, bardzo proszę! — zapraszała.
Anzelm, wielką baranią czapkę na głowę kładąc, powolnym szeptem do synowca mówił:
— Czy sfatyguję się, czy nie, a żeby panna z twojej przyczyny na języki padła, nie przystanę. Już nie dobrze, że na Mogiłę popłynąć nie mogłem, a nocne spacery we dwoje odbywać i jej za dobroć złością płacić nijak nie wypada...
Jan objął go nagle, okręcił się z nim w kółko i z głośnym śmiechem w oba policzki go pocałował.
— Każdy młody głupi! — otulając się kapotą i trochę na synowca rozgniewany, sarknął Anzelm.
Wieczór był ciemny, bo strzępiaste, wieloramienne, do rozwiewających się dymów podobne obłoki tu i owdzie zasłaniały niebo i gwiazdy.
— Jeżeli pani chce dobrze widzieć, to trzeba aż pod topolę zejść, — ozwał się Jan.
Justyna prędko zbiegła; Jan stryjowi zstępować z góry pomagał.
Z pod topoli widać było długi szlak Niemna, z jednej strony, naprzeciw Korczyńskiego dworu, za wysoki brzeg skręcający, z drugiej niknący w przestrzeni za dalekiemi piaskami. Justyna czwarty już raz dnia tego widziała Niemen w coraz-to innej postaci. Naprzód ciężkiemi chmurami był podszyty, a z powierzchnią wybuchającą promienistemi ognikami świateł i skrzydłami jaskółek muskaną; potem wzburzony, ponury, wzdęte fale i białe piany toczący, z wlokącemi się w deszczowej zawiei żółtemi płyty i chyżo mknącem stadem czarnych czółen; potem jeszcze, po burzy, najczystszym błękitem i złotem płynący, w złote dymy ubrany, z poważnym nad sobą chórem śnieżnych wron morskich i płochliwą gromadą atłasowych rybitew; teraz, pozornie nieruchomy, stał się on w dole wstęgą, na dwa podłużne pasma przeciętą: głęboko czarne pod długim cieniem boru, a z drugiej strony ciemno-stalowe.
W tym pasie roztopionej stali nie błyskały odbicia gwiazd, dymnemi strzępiastemi obłokami przysłaniane, ale natomiast ślizgały się po nim blade połyski i wypływać nań poczęły czerwone, jaskrawe, zdaleka kształt okrągły mające ognie. Z pod stóp wysokiej góry wysuwały się one na różnych punktach, aż zrzadka uszykowanym szeregiem rzekę usiały. Gdy płynąć zaczęły, rozpoznać było można, że były to płomienie, rozniecone na drobnych czółnach i przez siedzących przy nich ludzi wciąż podsycane. Sunęło się ich ze dwadzieścia. W głębokim dole, po nieruchomej z pozoru rzece płynęły bardzo powoli; powoli też ich odbicia kołysały się w ciemnej toni, a w blasku ich zaczerwienione profile ludzkich postaci