Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 290.jpeg

Ta strona została przepisana.

i twarzy, z wypukłością rzeźby i zarazem widmową tajemniczością, odrzynały się od ciemnego tła nocy i przestrzeni.
Lecz najdziwniejszem i prawie fantastycznie wyglądającem zjawiskiem była jakaś mgła gęsta, która niepojętem mnóztwcm drobnych, jakby śniegowych, płatków osypywała czółna i siedzących w nich ludzi, często blask ogniów białą niby parą przyćmiewając. W powietrzu jej nie było, nie było też na przestrzeniach rozdzielających czółna; nie wiedzieć zkąd się brała. Jednak wkrótce widocznem się stało, że składały ją niezliczone roje śnieżnych, malutkich motyli, które na skrzydłach, jakby z krepy utkanych, wylatywały z wody. Może było ich tyle, ile ziarn piasku na dnie Niemna, w którego głębiach zrodzone, opuszczały swój żywioł rodzinny, aby z żądzą niepowściągnioną i nieścignioną chyżością w padać w blask i upał płomieni. Podstępni rybacy, z żywemi ruchami ramion, cicho, szybko, zgarniali do worów tę skrzydlatą zamieć, która ich głowy, odzież, czółna okrywała białością śniegu.
Cicho, bardzo powoli, bez najlżejszego odgłosu, który-by trwożliwe stworzenia wodne mógł spłoszyć i odstręczyć, nawet bez plusku wioseł, czerwone ognie i siedzące przy nich zaczerwienione profile ludzkie płynęły zdala od siebie, w ciemnej przestrzeni, po ciemnym szlaku rzeki, aż całą jego widzialną długość zajęły. Cicho było wszędzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w górze, gdzieś nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemności niewidzialne, brzęczały roje nadniemenskich muszek, to brzęczenie monotonne, nieustanne, metaliczne; zdawać się że wydawała je z siebie struna rozciągnięta i drżąca pomiędzy usianą płomienistemu punktami ciemną wstęgą rzeki a niebem, pod którem wisiały obłoki, do rozwiewających się dymów lub do podartej krepy podobne.
Troje ludzi u połowy góry pod topolą stojących w jednem z czółen poznało Witolda. Pierwszy spostrzegł go Jan.
— Ot i pan Witold z Kazinkiem, Walentego synem, płynie! — zawołał.
Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakimś rybakiem, Witold płynął istotnie, cały śnieżną mgłą jacicy osypany, w milczeniu i pilnie, tę samę robotę co i towarzysz jego spełniając. Delikatny profil jego wyraziście zarysowywał się na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz także młodej i kształtnej, twarzy towarzysza.
— Syn pana Korczyńskiego tutaj i siostrzenica jego z nami — zcicha rzekł Anzelm. — Nowina... no... wi... na!... Już i nie spodziewałem się nowin takich o...glą...dać! — cicho i mocno jąkając się, dodał.
Niewiele przed północą Justyna bocznemi drzwiami weszła do Korczyńskiego domu, i zaraz w garderobie, w której się znalazła, usłyszała bardzo wyraźnie z sypialni pani Emilii dochodzącą głośne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi nawpół otwartych widać nawet było część pokoju w błękitne sprzęty ubranego i oblanego błękitnem światłem, w którem rozlegał się, zbyt pie-