Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 292.jpeg

Ta strona została przepisana.

nedykt Korczyński i w rozwartej przed sobą księdze rachunkowej kreślił długie kolumny cyfr i notatek. W świetle lampy wysoka i gruba jego postać, z długiemi wąsami, ciemną twarzą i gęstemi, rozrzuconemi włosami, uwypuklała się ciężko i ponuro. Było coś smutnego i bardzo poważnego w tym człowieku, pracującym samotnie o północy, w głębi wielkiego starego domu. Wydawał się tak w pracy pogrążonym, że żadna myśl jej obca, żadna troska, niemająca związku z wychodzącemi mu z pod pióra notatkami i cyframi, dosięgnąć-by go nie mogły. Jednak, usłyszawszy w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania, żywym ruchem głowę z nad księgi rachunkowej podniósł:
— Witold? — głośno zawołał.
Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.
— A! to ty! — wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.
Powiódł ręką po drgających od zmęczenia powiekach.
— Nie wiesz czasem gdzie... Witold?
Powiedziała, że tylko-co widziała go przepływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.
— A! — rzekł krótko, i znów się pochylił nad księgą rachunkową.
Justyna zbliżyła się ku niemu.
— Dobranoc, wuju, — rzekła zcicha i dłużej, serdeczniej niż zwykle, rękę jego ucałowała.
Po głowie jej kręciły się słowa: „Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i, w nocne ciemności patrząc, takim głosem, jaki u konających bywa, kilkakrotnie imienia boskiego wezwał“. Całując go w rękę, w twarz mu patrzyła. Boże! ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało! Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną, posępną źrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą obu jego braci? w których pogrzebane leżą ideały i zapały jego młodości? które wyrył czas, przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko, ołowianemi kroplami na głowę mu ściekający?
— Dobranoc, dobranoc! — z roztargnieniem odpowiedział, i szorstkiemi wąsami czoła jej dotknął. — O nic jej nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic, co się do nich samych ściągało. Wiecznie zajęty, zafrasowany, zamyślony, na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie miało, zdawał się być obojętnym, a zapewne takim też był istotnie. Jednak, gdy odeszła, znów podniósł głowę, odrzucił pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.
— Z rybakami po Niemnie pływa... błazen! — gniewnie i prawie głośno sarknął. — Nigdy go w domu niema... nigdy przy mnie... nigdy tak jak dawniej... zły chłopak... bez serca... egoista!
Koniec wąsa do ust włożył, szklanym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń i ze zdumieniem, cicho, kilka razy wymówił:
— Co mu się stało? co mu... co mu?... co mu się stało?