Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 293.jpeg

Ta strona została przepisana.

Wszedłszy na schody, do górnej części domu prowadzące, Justyna uchyliła pocichu drzwi pokoju swego ojca. Rozlegające się w ciemności przeciągłe głośne chrapanie oznajmiało o głębokiem i spokojnem uśpieniu Orzelskiego. Otworzyła naprzeciw znajdujące się drzwi i znalazła się w pokoju swoim i Marty, oświetlonym lampką palącą się na stole.
— Aha! jesteś! przecież wróciłaś! O północy panienka ze spacerów wraca! Winszuję, ale nie zazdroszczę! Mnie lepiej w łóżku leżeć. Starość i młodość! Wieczna historya!
Słowami temi powitał ją gruby i trochę ochrypły głos, z kąta dość obszernego pokoju wychodzący. W kącie pokoju stało łóżko, na którem, watową kołdrą owinięta i w całej długości swej wyciągnięta, z twarzą ku sufitowi zwróconą, leżała Marta. W półcieniu sztywne jej ciało podobne było do spowitej mumii; żółta twarz majaczyła śród bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki błyszczały.
Justyna w milczeniu zbliżyła się do komody, nad którą wysiało przybite do ściany lusterko, i powoli suknię zdejmować i włosy splatać zaczęła.
Marta mówiła ciągle:
— Zkądże to bogi prowadzą? A miotły żadnej z sobą nie przyniosłaś? Widziałam ja dziś, widziałam, jak stroiłaś się w muślinową sukienkę i z pół godziny włoski sobie przed lusterkiem układałaś. Byłam pewna, że spodziewasz się wizyty bogatego konkurenta. Ot, biały kruk znalazł się — słowo honoru! Biedną dziewczynę, nie tak to wysoko edukowaną i nie tak to nadzwyczajnie piękną, wprost z rezydencyi u krewnych, za żonę chce wziąć i wielką panią zrobić! „No, no! — myślę sobie — nic dziwnego, że sama nie wiesz jak do niego przyozdobić się i ustroić!“ Aż tu wzięła, poszła i na pół dnia zginęła. Gdzie ty ginęłaś? Czy znów tam?... I poco to? Wieczne głupstwo! A żeby Różyc przyjechał, ha? Dwóm bogom nie można służyć... albo książę... no, nie książę, ale w porównaniu z tobą więcej niż książę, królewicz, — albo chłop. Po chłopskie miotły chodząc, królewicza stracić możesz, i lament będzie! i zrobisz się do cholery podobna, jak ja, albo do synogarlicy, wiecznie szyję po cukier wyciągającej, jak Teresa! Wieczny śmiech — słowo honoru! Cha, cha, cha!
Zaśmiała się, zakaszlała, i zaraz znowu mówić zaczęła. Oprócz zwyczajnej żywności i popędliwości czuć było w jej słowach niezwykły niepokój. Nogami pod kołdrą czasem poruszała, i oczy jej w półcieniu coraz żywiej połyskiwały.
— Cóż tam słychać?... ha, co ty tam robisz? o czem rozmawiasz? Alboż ty umiesz z nimi rozmawiać? Oni tam nic o francuzkich romansach, ani o sonatach i uwerturach nie słyszeli, a przytem wyrazów takich śmiesznych używają: smętek, przeddziady, złotny, siestra... pamiętam... pamiętam! Niegdyś tak byłam do ich mówienia przywykła, że i sama, bywało, omylę się czasem i powiem: przeddziad, albo złotny, a potem aż palę się od wstydu. No,