Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 295.jpeg

Ta strona została przepisana.

Łatwo odgadnąć był© można, że pragnęła, aby ta, do której przemawiała tak długo, odpłaciła jej wzajemnem opowiedzeniem czegoś, co ją zajmowało, zaciekawiało gorąco, namiętnie. Namiętnym blaskiem gorzały teraz w półcieniu jej czarne oczy; ręce zpod kołdry wydobyła i czyniła niemi niespokojne, prawie gwałtowne ruchy. W głosie, jakim ostatnie wyrazy wymówiła, brzmiał żal do towarzyszki.
— Skryta, harda, niedobra! — powtórzyła.
Zakaszlała, umilkła i, z oczami w sufit wlepionemi, nieruchomo znowu leżała.
Justyna, z warkoczem już splecionym i z tyłu głowy zwiniętym, w białym luźnym kaftanie, bosa, do łóżka już podeszła i przy niem uklękła. Rękę jej dużą, kościstą w swoje ręce biorąc, blizko ku niej schylona, cicho zapytała:
— Ciotko, dlaczego ty żoną jego zostać nie chciałaś?
— A co? — wzdrygnęła się stara panna i całem, ciężkiem, ciałem ku pytającej się zwróciła.
— Co? dlaczego ja... jego żoną?... — głośnym i trochę świszczącym szeptem mówić zaczęła, — jego?... czyją? czy ty go naprawdę widujesz... znasz?... Czy to on sam tobie mówił... o mnie mówił... wspominał... naprawdę wspominał?
— Wspominał, mówił ile przecierpiał, i teraz jeszcze nie stał się zupełnie takim, jak wszyscy...
— Przecierpiał! a jaż nie przecierpiałam? Niezupełnie tak jak wszyscy... a jaż taka? Wieczny smutek... wiecz-ny smu-tek...
Długie westchnienie szeroką pierś jej podniosło; ozwała się w niem chrypka, do jękliwego szmeru podobna.
— Dlaczegóż? dlaczegóż więc? dlaczego? — rękę jej coraz mocniej w dłoniach cisnąc, z gorączkowym prawie pośpiechem, zapytywała Justyna.
Rozgorzałe oczy Marty tkwiły w jej twarzy, jakby przeszyć ją chciały i dostać się aż do mózgu, aż do najskrytszych myśli.
— Nie powiedział przyczyn? Wszystko powiedział, a przyczyn nie powiedział? Co?
— Nie powiedział.
Długo milczała; potem, spokojniej nieco niż wprzódy, od klęczącej przy niej dziewczyny wzrok odwracając, mówić zaczęła:
— A ty chcesz wiedzieć? chcesz? przez ciekawość? Zawsze to rzecz ciekawa: dlaczego panna kawalerowi, choćby takiemu, harbuza dała? Pewno myślisz, że o czemś ciekawem posłyszysz? Jakaś osobliwa historya... przymus... przeszkody... awantury... tragedye! Otóż mylisz się. Niczego osobliwego, romansowego, jak na teatrze odegranego, nie było. Była to sobie rzecz ordynarna, prozaiczna, taka, co wszędzie rośnie, i tam nawet, gdzie jej nie posieją. Było to wieczne głupstwo... moje własne głupstwo... widzisz jak prozaicznie...
Zaśmiała się.
— Przyczyny... — powtórzyła, — przyczyny... przyczyny!... Dwie były: raz, że królewna okrutnie bała się ludzkiego śmiechu; powtó-