Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 296.jpeg

Ta strona została przepisana.

re, że bardzo też zlękła się ciężkiej pracy. Ot, i wszystko. Zabraniać... nie zabraniali, bo nikt też i prawa do tego nie miał: sierotą byłam i dwadzieścia kilka lat miałam. Ale wyśmiewali, żartowali, kpili! Dopóki na świecie gotowało się jak w garnku i ludzie z pozapalanemi na karkach głowami chodzili, dopóty o równości mowa była; obejmowali się, ściskali, bratali, pan chłopa w karecie swojej woził i pięknie prosił: „Kochaj ty mnie choć troszkę i nazywaj po imieniu, Wasylku, czy tam Jurasiu, albo Anzelmku!“ Ale kiedy pożar zgasł, na zgliszczach znowu pokazały się góry i doliny, jak dawniej, jak dawniej... góry i doliny! A ty, Wasylku, albo Anzelmku, nie waż się z doliny na góry wchodzić! A ty, królewno, jeżeli z góry na dolinę zstąpisz, to my cię ani bić, ani prześladować nie będziemy, bo za rozumni jesteśmy na to i za delikatni, ale wyśmiejemy cię, tak wyśmiejemy, że aż kolki nas w bokach zeprą!“ Ot, jak było. Nie przeszkadzali, nie prześladowali, tylko wyśmiewali: „Ot, ślicznego konkurenta Marteczka sobie zdobyła!“ Darzeccy wyśmiewali; ten błazen Kirło kpił; nawet pani Andrzejowa uśmiechała się na samo wspomnienie, że ja-bym mogła wyjść za takiego człowieka, co własnemi rękoma orze. Ten błazen Kirło aż się zanosił od śmiechu: „Co tam orze! orać to jeszcze pięknie, poetycznie; ale on sam gnój na pole wywozi i pewno od tego bardzo śmierdzi!“ I każdy, kto tylko o tym konkurencie posłyszał, aż kładł się od śmiechu. A ja, wiesz? jak w ogniu, paliłam się we wstydzie. Bywało tak, że nocami płaczę z tęsknoty po nim i z wyobrażenia, jaka-bym z nim szczęśliwa była; jak bóbr płaczę, a w dzień, przed krewnymi i znajomymi, słowo honoru! zapieram się jego jak Piotr Chrystusa, i... wiesz? wieczna podłość! sama, sama z takiego konkurenta śmieję się, więcej jeszcze niż oni... Czasem łzy gradem spadają mi po twarzy, a oni myślą, że to od śmiechu... Jeden Benedykt nie wyśmiewał, bo mu i nie do śmiechu wtedy było, i może nie tak prędko jak inni zapomniał o tem, że brat tego, którego tak wyśmiewali, do jednej mogiły położył się z jego bratem. Ale on znów z innej beczki zaczynał. Perswadował: „Praca ciężka. Będziesz musiała sama pleć, żąć, krowy doić, gotować, prać...“ całą litanią wypowiadał tego wszystkiego, co ja robić będę musiała. „Nie wytrzymasz, zdrowie stracisz, zgrubiejesz, schłopiejesz!“ To mnie najwięcej odstręczyło, jeszcze więcej niż drwiny i wyśmiewania. W samej rzeczy, jakimże to sposobem, ja miałabym pleć, żąć, krowy doić, prać?... Zamęczę się, pewno zamęczę się, nie wytrzymam, przytem i schłopieję! Zkąd to moje królestwo pochodziło? Dyabli chyba o tem wiedzą, bo nic nie miałam, w dziurawych trzewikach czasem chodziłam; edukacyą jakąś tam dano, ale bardzo, bardzo nieosobliwą, a pracowałam w Korczynie od najmłodszych lat zawsze, i nie żart, bo całym domem, folwarkiem, ogrodem zarządzałam, szyjąc przytem ubranie dla siebie i dla innych, dla siebie to tylko, które w prezentach od krewnych dostawałam. Ale z obywatelskiej familii pochodziłam, krewni moi majątki mieli... Więc tedy i królewna... Naprawdę, takiej pracy, jaką-bym tam miała, przelękłam się... Co tam! zapomnę, odtęsknię się, odżałuję! A Darzecka trzepała: „Zdarzy ci