Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 298.jpeg

Ta strona została przepisana.

tem odeszła, lampę zagasiła i, u zamkniętego okna usiadłszy, patrzyła na błękitnawe świtanie, wśród którego drzewa, niby zaczarowane straże, stały w nieruchomości kamiennej, białe obłoki krepowym welonem zasłaniały niebo, a na Niemnie blado-srebrnym gdzieniegdzie pluskały ryby, w wielkie koła rozbijając zwierciadlaną powierzchnię wody, lub wyrzucając nad nią krótkotrwałe, nizkie fontanny.
Wkrótce, z nad boru, we wschodniej stronie nieba, wychylił się różowy rąbek jutrzenki, po gałęziach drzew przebiegły szeleszczące dreszcze, ciszę zmąciło przeciągłe, donośne pianie koguta, które rozległo się blizko domu, potem powtórzyło się dalej i znowu dalej, coraz dalej, a zarazem słabiej. Jak czujni wartownicy, na rozległej przestrzeni rozstawieni i kolejno sobie hasło podający, tak ptaki te, wśród powszechnego uśpienia powtarzały jeden za drugim, wschód dnia zwiastujące, tryumfalne krzyki.
Justyna, w coraz rozszerzającą się i gorętszą wstęgę jutrzenki wpatrzona, uchem chwytała kogucie pianie, które teraz słabym odgłosem dochodziło z okolicy, z najbliższych zrazu jej domów, potem z dalszych, nakoniec, zaledwie dosłyszalne, z bardzo daleka, może aż z nad parowu Jana i Cecylii. Zaniknęła oczy i głowę złożyła na wspartem o okno ramieniu.
Marzyła, czy śniła? Widziała przed sobą wyraźnie, żywo, prawie jaskrawo, zagrodę blaskiem jutrzenki zaróżowioną, operloną poranną rosą, i stąpającego po nizkiej trawie dziedzińca młodego pięknego chłopca. Do stajni poszedł, wrota jej otworzył, wóz drabiniasty wyciągać z niej zaczął. Młodziutka, bosa, dziewczynka, z wiadrami na ramionach, pod szeregiem starych lip przebiegała, ku rzece dążąc; stary człowiek w grubej kapocie, z promienistym snopem zmarszczek na wysokiem czole, otwierał okno z przeciwka i blade źrenice ku porannemu niebu podnosił. Lecz któż to jeszcze wyszedł na ganek domu i stoi pod jego gzemsem, w grube floresy wyrzeźbionym? To ona sama... ona... w krótkiej, kraciastej spódnicy, z kosą spuszczoną na luźny kaftan, z twarzą szczęśliwą, jak szczęście tego pięknego chłopca, który ku niej oczy zwrócił, z sierpem w ręku...
Marzyła czy śniła? Wydało jej się znowu, że zmrok panował na świecie, przezroczysty, ale bez dnia i słońca, a ona górą płynęła i szeroki widnokrąg obejmowała wzrokiem, tak szeroki, że widziała wyraźnie dwór korczyński, i okolicę, i w gęstej zieleni ukryty grobowiec legendowej pary, a u drugiego końca widnokręgu, smutną pustynię piasków, za nią zaś, w zamkniętem kole wzgórzystości leśnych, samotną, wielką mogiłę. Wszystko to pogrążone było w przezroczystym zmroku; a ona, płynąc górą, trzymała w ręku lampę... lampę tę samą, która wczorajszego wieczora na olchowej komodzie Anzelma płonęła. Widać ztamtąd ją wzięła i teraz podnosiła wysoko, a promienie jej, skąpe wprawdzie, słabe, padały jednak na dachy domowstw, złote nici rzucały na spajającą zagrody sieć płotów i ścieżek, dostawały się z jednej strony aż na prastary grobowiec, z drugiej na opuszczoną mogiłę, wszystkie te punkta oświetlając i niby je wiążąc, łącząc, jak ogniwa jednego łańcucha.