Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 313.jpeg

Ta strona została przepisana.

czystości i regularności prawie zakonnego życia, niby w krynicznej wodzie, blada jej cera zachowała delikatność i gładkość, drobnemi zmarszczkami gdzieniegdzie tylko mąconą. W pięknym pokoju, któremu kształt okrągły i ściany obrazami okryte nadawały pozór kaplicy, na tle wielkiego okna, za którem rozlewało się morze zieleni, osłoniona ciężkiemi fałdami żałobnej sukni, miała postać malowniczą i szanowną. Regularny jej profil ocieniały koronki czarnego czepka i dwa ciemne pasma złotawych włosów, zrzadka jeszcze srebnemi nićmi przetkanych. Piękne, białe ręce na zwoje grubego płótna opuściła. W samotności nawet, gdy była bezczynną, zachowywała najcharakterystyczniejszą cechę swojej powierzchności: głowę miała podniesioną i spuszczone powieki.
Jednak w wyrazie tej niemłodej, lecz pięknej i szlachetnej twarzy niewieściej, nie widać było teraz ani szczęścia, ani spokoju. Cicha promienność, która ją przed czterema laty okrywała, bez śladu znikła. Zamyślenie jej było, nie pogodną kontemplacyą rzeczy miłych i pomyślnych, lecz niespokojną zadumą nad czemś niezrozumiałem i groźnem. Parę razy dłonią po czole powiodła, westchnęła, z piersi wydała dźwięk do cichego okrzyku zdziwienia podobny; palce jej, szybkim, nerwowym ruchem, kłóły igłą grubą tkaninę, kolana jej okrywającą. Nie wyglądała na kogoś, w kogo-by już uderzył cios bolesny i wszystkie jego nadzieje rujnujący, ale na kogoś, kto możliwość takiego ciosu jeszcze zdaleka spostrzega i przyczyny jego odgadnąć usiłuje. Od dwóch lat zresztą, prawie od czasu gdy Zygmunt ożeniony do Osowiec wrócił i stale w nich zamieszkał, obcy nawet ludzie ten niepokój i gryzącą, choć żadnem słowem nigdy nie wyjawioną, troskę w niej spostrzegali.
Przed kwadransem zobaczyła była przez okno młodą parę ludzi, ścieżkami parku dążącą ku owej łące, ujętej w trójkąt dwóch rzek i wzdymającej się łańcuchami małych, sztucznych pagórków. Miejsce to stanowiło przed kilku miesiącami ulubiony cel przechadzek jej syna; rozpoczął był w niem archeologiczne poszukiwania, które przez parę tygodni gorączkowo go niemal zajmowały. Teraz szedł tam znowu, w wykwintnem ubraniu, które czyniło go podobnym do obrazka z żurnalu mód wyciętego, z giętką laską w ręku, z twarzą ocienioną szerokiemi brzegami fantastycznego nieco kapelusza. Pod jednem ramieniem trzymał sporą tekę rysunkową, u drugiego zwieszała się mała, przedziwnie zgrabna, w lekką, jasną tkaninę ustrojona kobieta. Twarzy tych dwojga ludzi pani Andrzejewa nie dostrzegała; ile razy przecież, wychyliwszy się zza zieleni drzew, przebywali widną część ścieżki lub trawnika, widziała dokładnie, że młodziutka kobieta tuliła się do boku męża, strojną głowę ku niemu podnosiła, szczebiocząc, przymilając się, wszystkiemi, zda się, siłami serca i wdzięków usiłując, niby iskrę z krzemienia, wykrzesać z niego jedno słowo serdeczne lub jedno wesołe spojrzenie; on zaś szedł obok niej mierzonym krokiem salonowca, może znudzony, może roztargniony, to zaś pewna, że milczący i obojętny. Tak przeszli część parku, przepychem starannie uprawianej roślinności otoczeni, blaskiem letniego słońca oblani, lecz