Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 314.jpeg

Ta strona została przepisana.

dla troskliwie śledzącego ich oka ani szczęśliwi, ani nawet spokojni. Wreszcie na jednym z białych mostków, wdzięcznie nad szemrzącą rzeczułką zawieszonych, Klotylda gwałtownym ruchem wysunęła rękę zpod ramienia męża, i na chwilę, gestem gniewu czy żalu, obie ręce do oczu podniósłszy, szybkim biegiem puściła się ku domowi. On, nie oglądając się i kroku nie zmieniając, poszedł dalej, w przeciwną stronę, ku wiodącej na łąkę furtce ogrodowej. Jedyną oznaką wzruszenia, którego doznał, było parokrotne muśnięcie giętką laseczką rosnących przy ścieżce krzewów. Wkrótce zniknął za gęstym klombem akacyi.
Klotylda biegła wciąż po trawnikach i ścieżkach parku, do blado-różowej chmurki podobna. Parę razy stanęła i obejrzała się, jakby miała nadzieję, że ten, z którym rozstała się przed chwilą, obejrzy się także za nią, lub ją ku sobie przywoła. Za każdym jednak razem czyniła ręką gest zniechęcenia czy oburzenia, aż przystanąwszy u wspaniale pośród trawnika wyrastającego modrzewia, czoło o gruby pień jego oparła, a po ruchach jej palców poznać było można, że gwałtownie zapłakała. Potem, jak rozżalone dziecko, wstrzymując nerwowe drgania rozognionej twarzy, skręciła w ciemną aleję, wprost już ku jednym z wchodowych drzwi domu prowadzącą. Wkrótce pani Andrzej owa usłyszała lekkie kroki synowej, przebiegające szybko wschody i parę salonów; drzwi jakieś zamknęły się ze stukiem, zdradzającym rękę rozgniewaną, albo zrozpaczoną — i wszystko ucichło.
Tak było oddawna, więcej niż od roku; tak było ciągle. Dlaczego? Nieskończoną już ilość razy pani Andrzejewa zadawała sobie to pytanie, ale głośno nie wymówiła go jeszcze ani razu. Powielekroć już chciała iść do synowej, do syna, — zapytać, zwierzenia wywołać, może coś poradzić i czemuś zapobiedz; ale powstrzymywała się zawsze. Widziała, czuła ranę życia tych dwojga ludzi, a lękała się jej dotknąć przez obawę sroższego jej zaognienia, przez delikatność uczuć, szanującą uczucia i tajemnice choćby własnego dziecka. I teraz także zrazu powstała, zwróciła się ku drzwiom prowadzącym do salonów, oddzielających jej pokój od pokoju młodej synowej, ale wnet przy stole, książkami i dziennikami spiętrzonym, stanęła.
Był to okrągły stół, pośrodku pokoju umieszczony i fotelami staroświeckiego kształtu otoczony. Pośród książek i dzienników stała tam, pięknie oprawiona, dość duża fotografia Zygmunta, wystawiająca go w tej jeszcze porze życia, gdy jako dwudziestopięcioletni młodzieniec przebywał w stolicy sztuki malarskiej, w Monachium. Wizerunek ten był jednym z ustępów jego życia, które, rysowane, malowane, fotografowane, napełniały pokój jego matki. W postawie, trochę niedbałej, a trochę wyszukanej, wsparty o zrąb kolumny, ukazywał on twarz młodzieńczą, z rysami dość pięknemi, bez uśmiechu, bez ognia w spojrzeniu, z kapryśnem zagięciem warg, cienkich i elegancko zaostrzonym wąsem ozdobionych. Z samego układu stóp jego, u dołu kolumny skrzyżowanych, można było wy-