Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 315.jpeg

Ta strona została przepisana.

czytać, że z uczuciem własnej wyższości nad wszystko, co było na ziemi, opierał je o ziemię.
Pani Andrzejowa splecione ręce na stół opuściła i długo wpatrywała się w ten portret syna, który przed sześciu laty wzbudził w niej był doskonałe zachwycenie i wzniecał cudowne nadzieje. Dziś, nagle, w tych ściągłych, ładnych rysach dostrzegła chłód i uderzył ją wyraz kaprysu, te wargi otaczający. Uczyniła ręką ruch taki, jakby natrętną marę, nie wiedzieć zkąd zjawiającą się przed nią, odegnać chciała. Ale ta mara wysuwała się, nie z próżni urojenia, lecz z długich spostrzeżeń i uwag, które od czasu stałego osiedlenia się Zygmunta w Osowcach, nakształt roju ostrych żądeł, kąsały jej duszę. Osłupiałemi oczyma wpatrywała się wciąż w portret.
— Nie kocha jej! po dwóch latach małżeństwa już jej nie kocha! Czy on naprawdę kogokolwiek i cokolwiek kocha?
Pytanie to, dla tej kobiety, która sama tak niezmiernie i wiernie kochać umiała, posiadało wagę ogromną. Zawarta w niem wątpliwość była dla niej taką, jaką ludzie uczuwają u śmiertelnego łoża swoich najdroższych. Nie z większą boleścią nad złożonym ciężką chorobą synem zapytywałaby siebie: „Przeżyje, czy nie przeżyje?“ Ona widziała ludzi umierających z wielkich miłości, i czciła ich jak świętych; człowiek bez miłości, choćby małych, powszednich, wydawał się jej trupem.
Wzrok podniosła na jednę ze ścian, w połowie prawie okrytych rysunkami i malowidłami syna, w różnych dobach życia jego wykonanemi. Widokiem tym chciała może upewnić siebie, że posiada on, nie tylko to, co poczytywała za życie człowieka, ale i to, co jest życia płomieniem i skrzydłami. Artystą był przecież, kochał sztukę! Ale roboty, na które patrzyła, były tylko pacholęcemi próbami, tu, przy tym stole, pod jej okiem dokonywanemi. Gdzieniegdzie zaledwie, wśród tych, dziecinnych prawie, zabawek ukazywały się utwory dojrzalszego wieku, z dalekich krajów przesłane lub przywiezione: jakaś główka kobieca, jakieś studyum martwej natury, jakiś drobny pejzażyk, z niewolniczą wiernością z kawałka obcej ziemi zdjęty. Były to drobnostki, zdradzające bladość wyobraźni i wielkie wysilenie nierozgrzanej ręki. Nicość pomysłów, mozolność, a przecież i niedokładność, wykonania; żadnego śmiałego rzutu myśli, ani oryginalnego pociągnięcia penzla, — nic osobliwego. I było to już wszystko, oprócz tego jednego obrazka, który przed czterema laty skrzesał nad jego głową pierwszy promyk sławy. Drugi po nim nie przybył — i nawet nie zaświtał. Dlaczego? Nie byłże on naprawdę artystą?
Spokojną zwykle tę twarz kobiecą wykrzywił strach i ból; blade jej czoło zarumieniło się pod uderzającą w nie falą krwi; białe ręce kurczowo ścisnęły kartę rozwartego na stole dziennika. Widać było, że twierdzące odpowiedzi na pytania, które, jak przeraźliwe błyskawice, umysł jej przerżnęły, byłyby dla niej gromem...