Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 316.jpeg

Ta strona została przepisana.

W pełni słonecznego blasku, który tego dnia sierpniowego, świetny, ale łagodny, spływał z nieba bez skazy, suchą i niedawno skoszoną łąką szedł Zygmunt Korczyński. Równinę, jak okiem sięgnąć szeroką, a jak szmaragd zieloną, przepływały dwie wstęgi rzek, zbiegających się z sobą na dalekim punkcie firmamentu, a usiłowały ją grupy drzew i krzewiastych zarośli, które łąkę czyniły podobną do parku rozległego, zasadzonego ręką przez bujną fantazyą kierowaną. Pełno tu było blasków i zmroków, rozłożonych na trawach misternych rysunków cieni, złotych deszczów pomiędzy liśćmi, świateł w różnym stopniu natężenia, szczebiotu ptactwa, metalicznego brzęczenia owadów, aromatycznych woni, bijących w powietrze, które nabierało już kryształowej przejrzystości zbliżającego się początku jesieni.
Pośród tego wszystkiego Zygmunt postępował mierzonym krokiem doskonale przyzwoitego człowieka, który z przyzwyczajenia i z umysłu w zupełnej nawet samotności nie rozstaje się z umiarkowaniem i gracyą poruszeń. Szedł coraz po wolniej, a gdy w żurnalowem ubraniu, obcisłem i kosztownem, w płytkiem obuwiu, które połyskiwało na słońcu, i w ukazujących się zza niego cielistych kamaszach, z pod mrużącej się trochę wzgardliwie powieki dokoła spoglądał, — każdy wziąć-by go musiał za turystę, zwiedzającego ziemię obcą i ukazującą się mu w postaci bardzo ubogiej, albo też za mieszkańca wielkiego miasta, wypadkiem pośród natury dzikiej i nieznanej zabłąkanego.
Teka, którą niósł pod pachą, okazywała intencyą rysowania. Istotnie, przed kilku dniami spostrzegł tu był o tej samej godzinie, w pewnej grupie olch, pewne rysunki gałęzi i efekta światła, jakby stworzone ku rozkoszy i natchnieniu pejzażysty. Tyle uczył się sztuki malarskiej, tyle razy skierowywał ku niej marzenia i ambicye swoje, że nie mógł być niezdolnym do spostrzeżenia pięknego zjawiska natury i poświęcenia mu choćby chwil kilku uwagi. Dziś właśnie przed wyobraźnią mignął mu pejzażyk, przed kilku dniami spostrzeżony; uczuł w sobie dawno nieznane ciepło i coprędzej udał się na łąkę. Może, może nakoniec przyszła chwila rozpoczęcia, po czteroletniej przerwie, nowego dzieła, drobnego wprawdzie, drobnego, ale które stanie się rozrywką w nudzie i chłodzie jego życia a zapewne i szczeblem ku dziełom większym...
Po półgodzinnem przebywaniu łąki, kiedy krok stawał się, coraz powolniejszym, wzrok coraz wzgardliwszym i bardziej znużonym, znalazł się tam, dokąd dążył. Stanął i patrzył. Było to zupełnie to samo, co widział przed kilku dniami; te same misterne rysunki liści, te same ciekawe oświetlenia podnoży i szczytów drzew; ten sam ptak, kołyszący się na gałęzi, w głębokim cieniu. Zrana przez parę minut marzył o tym obrazku; teraz stał przed nim obojętny, samego siebie zapytując: co w nim dojrzeć mógł szczególnego? Drobna iskierka, którą przed parą godzin uczuł był w sobie, zgasła, — i nie czuł już nic, prócz chłodu i zniechęcenia, które gniotły go oddawna. Oglądał się dokoła, i myślał, że wszystko tu takie proste, pospolite, ubogie, blade! Światłocienie