Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 317.jpeg

Ta strona została przepisana.

w tych olchach są wprawdzie dość piękne i mogą posłużyć za materyał do studyum z natury, ale spróbuje przenieść je na płótno potem, kiedykolwiek... dziś nie. Znudziła go swoją wieczną czułością i niemilknącym szczebiotem Klotylda; ostudził widnokrąg płaski, ubogi, choć niby dość bogatą roślinnością ozdobiony... Przewiduje nakoniec jednę z najprzykrzejszych dla siebie rzeczy: wieczorną rozmowę z rządzcą o gospodarstwie. Przewidywanie to truje go, poprostu, odbiera mu chęć, nietylko domalowania, ale prawie do życia.
Opuścił grupę olch i zmierzał ku okopom, które łańcuchem nizkich wzgórzy część łąki przerzynały, Jedno z tych wzgórzy, szeroko rozkopane, zdala świeciło żółtością piasku, czy gliny. Stanął przed tym otworem i myślał: jak powolną i nudną jest robota wygrzebywania z ziemi przedmiotów, spoczywających w niej przez stulecia... Do tej roboty zapłonął był przed parą miesięcy; ale wcale czego innego spodziewał się od niej, niżeli otrzymał. W szkole sztuk pięknych od niechcenia przerzucał starożytnicze księgi, a rysowane na ich kartach wykopaliska niejednokrotnie wzbudzały w nim ciekawość i przyjemne rozkołysanie fantazyi. Wiedział wprawdzie, że tu nie po gruncie starożytnej Hellady lub Romy stąpa; jednak wyobrażał sobie, że znajdzie, jeżeli nie czary, ornamenta i posągi, to przecież zawsze coś szczególnego, co fantazyi jego poda złotą kądziel. Do poszukiwań tych zachęcał go także mąż ciotki, Darzecki, z urzędu wysoce cywilizowanego człowieka, za jakiego się poczytywał, we wszelkich osobliwościach rozlubowany, a w geniusz żoninego synowca, chociażby dla honoru familii, świętą wiarę wyznający.
Przez czas niejaki obaj wytrwale stawali nad wzgórzem, które kilkunastu najemników rozkopywało, spotnieli od upału, prawie ślepi od rozpatrywania każdej wyrzuconej rydlem grudki ziemi; cięszyli się i nużyli, spodziewali się i zniechęcali — ale zniechęcenie i znużenie przemogło, i roboty około starych okopów zaniechano. Bo i cóż z niej wyniknęło? Po kilku tygodniach Zygmunt, pomiędzy rupieciami, napełniającemi jego pracownię, umieścił kilkadziesiąt zczerniałych monetek, opatrzonych wpółzatartym herbem Szwecyi, a Darzecki uwiózł do domu rdzą przegryziony i podziurawiony pałasz.
Rzeczy podobnych w okopach mnóztwo zapewne znajdować się musiało, i badacz historyi mógłby z nich zrobić jaki użytek; dla Zygmunta jednak nie miały one nic ciekawego, ani ważnego. Gdyby to były urny do popiołów ludzkich, łzawnice, dziwnych kształtów naszyjniki, może by językiem tajemniczości lub malowniczości do wyobraźni jego przemówiły. Stojąc teraz przed żółtym otworem rozkopanego wzgórza, niechętny gest ręką uczynił. Wszystko tu, na tej ziemi, było takie biedne, marne, prozaiczne; nie mógł nic zgoła znaleźć na niej takiego, co-by dogadzało jego estetycznym towarzyskim potrzebom. Marniał tu, poprostu, marniał.
Jedyną usługą, jaką oddało mu kilkutygodniowe zajmowanie się temi okopami, było to, że, więcej mając fizycznego ruchu, schudł