Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 318.jpeg

Ta strona została przepisana.

był trochę. Myśląc o tem, spojrzał po własnej postaci; utył znowu! Rzecz dziwna! od czego on tyć może? Nudzi się, martwi się, tęskni — a jednak tyje! Cerę twarzy ma wprawdzie bladą i znużoną; ale postać jego, szczególniej w środkowym punkcie, zaokrągla się i pełnieje. Na lat trzydzieści i jeden jest stanowczo zbyt ciężkim; kto w tym wieku tak wygląda, ten za lat dziesięć najpewniej będzie otyłym. Myśl ta wprawiała go w rozpacz. Otyłość jest szpetnością, a wszelka szpetność budziła w nim obrzydzenie. Czyliż męczarnie nie przeszkadzają ciału nabywać kształtów prozaicznych? Wprawdzie wyborny osowiecki kucharz mistrzowsko umie łączyć kuchnię francuzką z polską...
Nagle odskoczył od rozkopanego wzgórza i daleko żywszym krokiem niż przody z powrotem ku domowi dążyć zaczął. Przyczyną tego szybkiego odwrotu była gromadka ludzi, którzy od strony wsi, na krańcu łąki szarzejącej, ścieżką pomiędzy zaroślami udeptaną, kierowali się w stronę okopów. Na ich widok, znużone przedtem oczy Zygmunta, piękne piwne oczy w podłużnej oprawie, napełniły się wyrazem prawie przestrachu. Może ci ludzie nie ku niemu szli, ale może i ku niemu; a on wołał o wiele zejść im z drogi i skryć się przed nimi w ścianach swego domu, w które bez pozwolenia jego wejść nie mogli. Gotowi byli jeszcze zapytywać go o co, albo prosić, jak się już niejednokrotnie, ku utrapieniu jego, zdarzało. Takie spotkania i rozmowy utrapieniem były mu, nie dlatego, aby miał względem ludzi tego rodzaju nienawiść, niechęć, urazę, ale właściwie dlatego, że byli mu tak doskonale obojętnymi, jak, naprzykład, płynące pod niebem stada obłoków. I więcej jeszcze, bo obłoki bywają piękne — czasem grze ich świateł i barw przypatrywać się lubił; ci zaś ludzie, z grubemi kształtami i rysami, są zawsze szpetni, i szermięgi ich, czy kożuchy, śmierdzą. Rozmawiać z obojętnymi rzecz to zwykle fatygująca. Poprostu, lenił się fatygę tę ponosić, i nie widział najmniejszej przyczyny do zadawania jej sobie. Wprawdzie byli to ludzie, ale najpewniej też wcale innego niż on gatunku. Że ród ludzki rozłamał się na dwie zasadniczo różne z sobą ludzkości: tę, którą składali tacy ludzie, i tę, do której on i jemu podobni należeli — nie było w tem dla niego wątpliwości żadnej. Zresztą, myślał o tem rzadko, przypadkowo, przelotnie i nie wiele go to wszystko obchodziło.
Wchodząc na schody swego domu, spotkanemu lokajowi rzucił krótki rozkaz:
— Śniadanie podawać!
Czuł się bardzo nieszczęśliwym i bardzo głodnym.
Pracownia młodego pana domu w Osowcach była pięknym pokojem, z oknami dającemi tyle i takiego światła, ile i jakiego wymaga praca malarska. Mnóztwo tam znajdowało się rzeczy różnych: sztalugi z rozpiętem i białą firanką osłonionem płótnem, stosy tek, rysunków, szkiców, marmurowe i gipsowe posążki, popiersia, grupy, kawałki spłowiałych makat i staroświeckich materyi, kilka oryginalnych kanapek do siedzenia lub do leżenia urządzonych, kilkanaście pięknych roślin w kosztownych wa-